piątek, 20 czerwca 2014

52. Pożegnanie z klasą.



Zanim zdążyłam się obejrzeć, nadszedł tak bardzo wyczekiwany przeze mnie weekend, podczas którego ponownie, po dość długiej przerwie, wybierałam się wraz z ultrasami Kolejorza na wyjazdowy mecz naszego ukochanego klubu. A to nie był byle jaki mecz, który rozgrywamy na co dzień. To było jedno z najważniejszych spotkań w sezonie. Obojętnie, na jakim miejscu w tabeli byliśmy, szlagier ten zawsze wywoływał wielkie emocje wśród nas, bowiem graliśmy przeciwko naszym odwiecznym rywalom, Legii Warszawa. Jeszcze w poniedziałek, który to (zaraz po pracy) spędziłam z Kubą u jego mamy, próbując jakoś wybrnąć z twarzą z krzywego ognia pytań dotyczących naszych planów na przyszłość, w który jego rodzicielka tego popołudnia nas postawiła, wydawała mi się, że ten tydzień, który został do meczu, będzie mi się dłużył w nieskończoność. Cieszyłam się chwilą, tym, że znów mam Kubę obok siebie, co ostatnio się tak rzadko zdarzało, tym, że możemy trochę czasu spędzić razem, nawet jeśli spędzamy go na próbach uspokojenia jego mamy. Ale przynajmniej robiliśmy to razem, ramię w ramię, ręka w ręka. Na co dzień dzieliła nas przecież dość duża odległość, dlatego staraliśmy się wycisnąć wszystko, co tylko było możliwe, z naszych weekendowych spotkań. Niestety, wszystko, co dobre, szybko się kończy i w poniedziałkowy wieczór musieliśmy się na nowo rozstać… Wydawać by się mogło, że do soboty i naszego kolejnego spotkania, jest naprawdę bardzo dużo czasu, jednak ten tydzień, wbrew moim obawom, minął mi jak z bicza strzelił, mimo że toczył się w jednym i tym samym rytmie: pobudka, spacer z Lesiem, śniadanie, szkoła, powrót do domu, obiad, spacer z Lesiem, tłumaczenia, kolacja, spacer z Lesiem, rozmowa z Kubą, sen. I tak w kółko aż do znudzenia.
Dzisiaj jednak było zupełnie inaczej, bo żeby nie spóźnić się na zbiórkę na poznańskim dworcu, musiałam wstać o piątej. Ale czego nie robi się dla Lecha? No właśnie, nie ma takiej rzeczy. Wczoraj wieczorem odprowadziłam Lesia do rodziców Krzyśka, żeby nie musieć ich rano budzić. Widziałam w oczach mojego psa, że ma mi za złe, że znowu go ze sobą nie zabieram, ale nie mogłam – na mecz by mnie z nim na pewno nie wpuścili. Obiecałam mu jednak, że wrócę szybciej niż ostatnio. Wiedziałam, że u państwa Kotorowskich będzie mu dobrze, dlatego nie musiałam się o niego martwić i mogłam bez przeszkód cieszyć się tym, że znowu zasmakuję atmosfery wyjazdu. Kuba, co prawda, próbował mnie jeszcze odwieść od tego pomysłu, ale mu się to nie udało. Chyba kolejny napływ jego nadmiernej troski spowodowała wiadomość, że jednak będziemy mogli wejść na stadion, bowiem cofnęli nam zakaz. Chyba stwierdzili, że zgromadzenie pod obiektem może przynieść o wiele gorsze skutki niż wpuszczenie nas do środka, do zamkniętego i szczelnie chronionego sektora… nie wiem, ale to nie było aż takie istotne w tym momencie. Najważniejsze, że mogliśmy naocznie wspierać nasz zespół, ile tylko mamy sił w płucach.
Niesamowicie cieszyłam się na ten wyjazd, przypominając sobie dawne czasy, kiedy to praktycznie żadnego meczu na wyjeździe nie potrafiłam sobie odpuścić – musiałam jechać wszędzie tam, gdzie to tylko było możliwe. W ostatnich latach jednak wiele się zmieniło i na moją absencję na wielu wyjazdach wpłynęły przeróżne wydarzenia, o których lepiej sobie w tej chwili nie przypominać, bo jeszcze bym zepsuła sobie tak dobrze zapowiadający się dzień. Mimo wszystko, kiedy spojrzałam w dół z Mostu Dworcowego i zobaczyłam przed dworcem niebiesko-białą falę kiboli, oczekującą na nasz pociąg, dech zaparło mi w piersiach. Tak dawno nie jechałam na wyjazd, że już zapomniałam, jak to jest i jak to wszystko wygląda. A jest to naprawdę magiczny widok. Uświadomiłam też sobie, że – mimo wszystko – ostatnio trochę zaniedbuję mój ukochany klub i zrobiło mi z tego powodu niesamowicie ciężko na sercu. Miałam wyrzuty sumienia wobec Lecha, jednocześnie mając nadzieję, że ten wyjazd je choćby w małym stopniu rozwieje i że wrócę na właściwe tory mojego kibicowskiego życia, które przecież zawsze dawało mi tyle radości i satysfakcji. Momentami jednak wyglądało to tak, że będąc w Hiszpanii, bardziej interesowałam się tym, co dzieje się tu, w Poznaniu, niż teraz, kiedy (najprawdopodobniej na dobre) wróciłam do domu. A wtedy przecież byłam kilka tysięcy kilometrów od stolicy Wielkopolski, do tego zespół kojarzył mi się z tym, z kim nie chciałam mieć nic wspólnego – i mimo to żyłam Kolejorzem tak samo mocno, jak kiedyś. Jakby nic się nie zmieniło, nic się nie stało… Teraz było zupełnie inaczej – mimo że miałam stadion naprawdę blisko siebie, to pojawiłam się na nim tylko kilka razy w ciągu ostatniego pół roku. Wyglądało to tak, jakby wszystko inne było ważniejsze od Lecha... co nie jest do końca prawdą. Kolejorz zawsze będzie zajmował czołowe miejsce w moim rankingu rzeczy i osób ważnych i ważniejszych. Niestety, ostatnio jakby było nam nie po drodze… A najgorsze w tym wszystkim chyba było to, że w ostatnich tygodniach częściej bywałam w Gdańsku na meczach Lechii niż u siebie, na swoim stadionie, wśród swoich kibiców, wspierając swój klub, co powoli zaczęło mnie niepokoić. Bo to nie tak powinno wyglądać…
Dobrze więc się stało, że postanowiłam wybrać się do Warszawy, że nie uległam wpływom z zewnątrz, żebym tego nie robiła i nie zrezygnowałam. Może to pomoże mi pozbyć się trapiących mnie wyrzutów sumienia i sprawi, że na nowo wpadnę w tak dobrze mi znany rytm meczowy? Oby, bo bez tego moje życie już nie jest takie samo...
- Nie wierzę! Lila! Ty tutaj?! – usłyszałam za sobą, kiedy schodziłam po schodach z Mostu Dworcowego w kierunku Dworca PKP. – Co za spotkanie!
Gdy się odwróciłam, zobaczyłam tak dobrze znane mi twarze Franka, Patryka i Karola, czyli mojej ulubionej trójcy, z którą jeździłam na mecze. Poznaliśmy się na jednym z wyjazdów organizowanym przez ultrasów. To chyba był Kraków i mecz przeciwko Wiśle, ale nie jestem tego w stu procentach pewna, bo później sporo razy ze sobą jeździliśmy do przeróżnych miejscowości i już się w tym wszystkim pogubiłam… Mam jednak z nimi zdecydowanie dużo wspomnień. Od tamtej pory jednak nie wyobrażałam sobie wyjazdu bez nich. Wcześniej nie miałam takiej ekipy, z którą mogłam się trzymać, raczej byłam z boku, bowiem wszyscy, którzy poznawali mnie, a co za tym idzie – także moje nazwisko, nie traktowali mnie poważnie, bo przecież jestem siostrą Kotora! Wkurzające to było. Na szczęście los postawił na mojej drodze tą trójkę, z którą przeżyłam wiele naprawdę fajnych wyjazdów. Tych gorszych też, ale ich nie warto sobie przypominać. Zawsze jednak tworzyliśmy zgraną paczkę, z którą nawet najgorszą porażkę łatwiej się znosiło. Niestety, ostatnio rzadko się ze sobą kontaktowaliśmy i to wszystko przeze mnie, bo to przecież ja przestałam jeździć na wyjazdy, co jest równoznaczne z zaprzestaniem widywania się z nimi. Mam jednak nadzieję, że nie będą mieli mi tego za złe…
- Tylko nie mów, że nie przyszłaś tutaj, by jechać z nami do Warszawy, bo takiej odpowiedzi nie przyjmujemy do wiadomości – zastrzegł Patryk, ściskając się ze mną na powitanie.
- Nie, tego to na pewno wam nie powiem. Poza tym, czy moja koszulka nie mówi, po co tutaj przyszłam? – uśmiechnęłam się do nich, wskazując ręką na replikę koszulki z numerem mojego brata i moim nazwiskiem na plecach, którą miałam właśnie na sobie.
- Z tobą to nigdy nic nie wiadomo – zaśmiał się Karol, dając mi kuksańca w ramię. – A teraz mów, co u ciebie? Dawno cię nie widzieliśmy… - mruknął.
- Właśnie, co się stało, że przestałaś jeździć na wyjazdy? – spytał Franek. – Bez ciebie było nam strasznie smutno… - jęknął.
- Mi bez was też, ale naprawdę nie mogłam – odpowiedziałam zasmucona i skruszona jednocześnie. – Krótko po zdobyciu przez nas mistrzowskiego tytułu wyjechałam do Barcelony do pracy…
- A myśleliśmy, że pojechałaś z Lewym do Dortmundu… – przerwał mi Karol, zanim na dobre zaczęłam im wyjaśniać powody mojej ostatniej absencji na wyjazdach organizowanych przez ultrasów.
- Nie, nie jesteśmy już razem… - szepnęłam.
Mimo że byłam teraz z Kubą i to jego tak naprawdę kochałam, to sprawa z Robertem wciąż nie była dla mnie przyjemna. Byłam bardzo zaangażowana w ten związek, tak bardzo, że z wielkiej miłości powstała nienawiść, gdy tylko zostałam wystrychnięta na dudka. To już zawsze będzie mnie bolało, mimo że teraz jestem szczęśliwa u boku najwspanialszego faceta pod słońcem, z którym pewnie bym nie była, gdyby Lewy mnie nie zostawił.
Na szczęście, nie będę musiała się o tym przekonywać.
- Ale jak to? – byli totalnie zaskoczeni tą informacją. A ja tymczasem byłam zaskoczona tym, że oni są zaskoczeni. Czyżby nie widzieli Roberta w towarzystwie innej kobiety niż ja? Zwłaszcza, że z racji nadchodzącego Euro 2012 o naszej kadrze mówi się w mediach naprawdę sporo… – Zerwałaś z nim?
- Nie, to on ze mną – zaprzeczyłam cicho. – Wrócił do swojej byłej.
- Nie gadaj! – krzyknął Patryk, któremu oczy prawie wyszły na wierzch z wrażenia. – Ale debil!
- Zrezygnować z takiej kobiety, jak ty? – zdziwił się Karol, również niesamowicie zaskoczony. – Pacan!
- Na pierwszy rzut oka widać, że nie ma gustu – dodał Franek spokojnym tonem głosu. Tak spokojnym, że aż chłopcy spojrzeli na niego z zaskoczeniem, nie bardzo rozumiejąc, o co mu chodzi. – No co? Kluby też zmienia na gorsze – odpowiedział im z rozbrajającą powagą.
Tak rozbrajającą, że wszyscy zaczęliśmy się śmiać.
- Nawet nie wiecie, jak mi was brakowało – wyznałam, po czym ich uściskałam.
- Nam ciebie też – odpowiedzieli zgodnie.
- Mam nadzieję, że teraz nic już nie stoi na przeszkodzie, abyś z nami wyjeżdżała – dodał Karol i spojrzał na mnie wyczekująco.
- Nie, zupełnie nic – uśmiechnęłam się do nich, zaprzeczając.
- Czyli będziemy widywać się częściej? – dopytywał Franek. Chłopcy chyba byli z tego powodu zadowoleni, zwłaszcza, gdy potwierdziłam to energicznymi ruchami głowy. – Tak w ogóle, to muszę przedstawić cię mojej żonie – rzekł Franek, a mi opadła szczęka. Z wrażenia.
- Ty masz żonę? – spojrzałam na niego szeroko otwartymi oczami. – Ewidentnie coś mnie ominęło.
- I to sporo. Patryk się właśnie zaręczył – dodał Franek z nikłym uśmieszkiem, chcąc przenieść moje zainteresowanie z jego osoby na inną.
I mu się to udało.
- Nie gadaj! Nasz czołowy kobieciarz został usidlony? – zaśmiałam się. – Muszę poznać dziewczynę, która dokonała tego cudu!
- Ty się ze mnie nie nabijaj – odrzekł naburmuszony Patryk – pewnie sama kogoś masz i nic nam nie mówisz.
- Patryk! – skarcił go Franek, zapewne uważając, że to nieeleganckie, zwłaszcza, że chwilę temu rozmawialiśmy o moim rozstaniu z Lewandowskim.
Franek nic a nic się nie zmienił. Zawsze dbał o dobrze konwenanse.
- Jasne, że mam – odpowiedziałam z tajemniczym uśmiechem, wzruszając ramionami, by pokazać im, że nie rusza mnie aktualny temat rozmowy.
Bo mnie nie ruszał, a mój związek z Wilkiem nie był jakąś wielką tajemnicą.
- Kto to? Znamy go? Skąd jest? – ci od razu zasypali mnie pytaniami. No, mówię wam, gorzej niż baby!
- Mam nadzieję, że kibicuje Lechowi! – Patryk od razu pogroził mi palcem.
- Inaczej być nie może – odpowiedziałam spokojnie, nie mogąc się jednak powstrzymać od uśmiechu.
- To dlaczego go ze sobą nie zabrałaś? – zdziwił się Karol. – No, chyba, że gdzieś tu jest… – i zaczął się rozglądać naokoło.
- Nie, nie ma go, bo aktualnie jest w Gdańsku – wyjaśniłam, a oni się zmartwili, jakby naprawdę zależało im, aby do nas dołączył.
- Czekaj, czekaj… kibicuje Kolejorzowi, znamy go, teraz jest w Gdańsku… hmm… czyżby to był… Kuba? – Franek myślał na głos. – Zawsze wiedziałem, że będziecie razem! – zaklaskał w ręce, kiedy tylko potwierdziłam jego przypuszczenia.
Nic więcej jednak już nie mógł powiedzieć, bo właśnie nadeszła godzina odjazdu. Po krótkich instrukcjach od organizatorów wyjazdu wpakowaliśmy się do pociągu. Patryk poleciał do przodu, jak zawsze, aby zająć odpowiedni przedział dla naszej grupy, a Karol, jak zwykle, szedł obok mnie, ostrzegając wszystkich naokoło, żeby się nie rozpychali, bo tu kobieta idzie i należy się jej szacunek, bo inaczej będą mieli z nim do czynienia. Kiedyś brzmiało to komicznie, bo Karol nie należał do jakiś postawnych facetów, ale teraz… Przez ten czas, w którym się nie widzieliśmy, zmężniał i jego postura robiła wrażenie. I chyba dzięki temu tak szybko doszliśmy do odpowiedniego przedziału. Weszłam do środka i rozsiadłam się wygodnie na miejscu przy oknie. Czułam się w ich towarzystwie niezwykle pewnie. I bezpiecznie, i to do tego stopnia, że zadzwoniłam do Kuby, by mu oznajmić, z kim spędzę najbliższe godziny, żeby był spokojniejszy. Znał ich, więc wiedział, że w ich towarzystwie nic złego mi się nie stanie. Martwił się tylko, co to będzie, gdy będę samotnie jechać do Gdańska ubrana w barwy Lecha, ale obiecałam mu, że będę nadzwyczaj ostrożna, bo przecież sama chcę dotrzeć do niego w jednym kawałku. Teraz jednak wolałam o tym nie myśleć, tylko cieszyć się towarzystwem chłopaków, z którymi tak dawno się nie widziałam. A Franek właśnie wyciągnął czteropak, Patryk przytaszczył mi vlepy, a Karol rozśmieszał żartami. Było tak, jak za dawnych lat, z tą jednak różnicą, że musieliśmy nadrobić ostatnie miesiące, podczas których trochę się u nas pozmieniało.
- Szkoda, że z nami nie wracasz – mruknął Patryk, gdy już dojeżdżaliśmy do stolicy. – Jak wygramy, to ominie cię niezła impreza.
- Bo wygramy, nie? – Karol spojrzał na mnie wyczekująco.
Zawsze na wyjazdach pytali się mnie o wynik, jakbym była jakąś wyrocznią. Przeważnie udawało mi się trafić, jednak tym razem moje przeczucia niczego konkretnego mi nie mówiły… Miałam więc nadzieję, że mimo to, to co powiem, się sprawdzi, bo trochę głupio by było zniszczyć sobie wśród nich moją opinię.
- No jasne! – zapewniłam ich z uśmiechem. – Spróbowaliby przegrać, to mieliby ze mną do czynienia – zaśmiałam się.
A po chwili chłopcy mi zawtórowali, doskonale wiedząc, jak bardzo lubię dawać Lechitom kazania.


*


Pchnęłam drzwi od mieszkania w jednym z gdańskich blokowisk, w którym to od jakiegoś czasu mieszkał Kuba. I w którym w ostatnim czasie byłam częstym gościem. Było już grupo po dziesiątej wieczorem, a ja właśnie wracałam z Warszawy. Nie miałam ze sobą bagażu, bo nie wniosłabym go na Łazienkowską, poza tym zostaję nad morzem tylko jeden dzień, więc jakoś bez niego się obędę, zwłaszcza, że podczas ostatnich wizyt zapewne niejedną rzecz zostawiłam w mieszkaniu. Miałam więc przy sobie tylko dokumenty, telefon, pieniądze i klucze. No i byłam ubrana w barwy Lecha, co było naprawdę sporym ryzykiem i to nie tylko w Warszawie (w Gdańsku też nas nie lubili), jednak jakoś nie trafiłam po drodze na kogoś, komu by się to nie spodobało, do tego stopnia, aby mnie zaczepić.
Weszłam do środka i zamknęłam za sobą drzwi, starając się być najciszej, jak tylko umiałam. Myślałam, że chłopaki już śpią, bo było już naprawdę późno, a oni jutro grali swój mecz przeciwko Śląskowi Wrocław, jednak po wejściu do kuchni okazało się, że nie. Obaj Jakubowie siedzieli przy stole nad herbatą. Widok Wilka jakoś specjalnie mnie nie zdziwił, w końcu wiedział, że przyjadę całkiem późno i mógł chcieć na mnie czekać, czego się po nim nawet spodziewałam, ale że czekał na mnie razem z Kosą? Dziwne.
- Wygraliśmy! – krzyknęłam od razu na wejściu, nie przejmując się tym jednak.
A chwilę później wpadłam w objęcia mojego Jakuba i utonęłam w jego ramionach, zza których pokazałam język Koseckiemu, siedzącemu wciąż przy stole.
- Cieszę się – odpowiedział Kuba, jednak nie było to tak pełne radości wyznanie, jak moje. Chyba był już zmęczony dzisiejszym dniem, treningiem, czekaniem na mnie i zamartwianiem się. – I jak wyjazd? – zapytał jednak, wykazując zainteresowanie.
- Widzisz, niepotrzebnie się o mnie martwiłeś, jestem cała i zdrowa, i nikt mnie nie pobił – odpowiedziałam, wyswobadzając się z jego objęć i pokazując mu się w całej okazałości, aby naocznie mógł się przekonać, że mam rację. – A do tego jestem taka szczęśliwa! To był prześwietny wyjazd. Wiesz, że ekipa mnie jeszcze kojarzy? – spytałam. – Mimo że mnie już tak dawno nigdzie z nimi nie było, a niektórzy ludzie się pozmieniali…
- Ciebie to trudno zapomnieć, bo ty zawsze musisz coś odwalić – zaśmiał się Kuba, doskonale znając moje zagrywki.
Tyle, że kiedyś na stadionach było mniej ochrony, która teraz siłą ściąga cię z płotu, gdy chcesz się przedostać do swojego brata. Poza tym nie chciałabym dostać zakazu stadionowego… to byłby dla mnie koniec świata.
- Tym razem też musiałam – przyznałam się, a Wilk spojrzał na mnie karcąco. – No co, nie znasz mnie? – zirytowałam się, widząc jego minę. – Przecież sam mówisz, że nie byłabym sobą, gdybym czegoś nie odwaliła – zaśmiałam się, nic sobie z tego nie robiąc.
- Co tym razem zmalowałaś? – westchnął Kuba, sadzając mnie przy stole naprzeciwko siebie, aby lepiej mu się słuchało mojej relacji.
- To wszystko przez to, że Warszawie byliśmy zdecydowanie za wcześnie – wyjaśniłam – ale tak zdecydowała policja, nas ochraniająca. Weszliśmy na stadion bez większych problemów i okazało się, że do meczu pozostały jeszcze dwie godziny. Rozstawiliśmy się więc, posłuchaliśmy, jakie są plany na mecz, spróbowaliśmy, jak się będzie roznosił doping i zaczęliśmy się nudzić. Siedziałam więc z chłopakami niemal na samym przodzie grupy i gadałam przez telefon z Krzyśkiem, informując go, gdzie jestem i że będę mu machać. Śmiał się ze mnie, że zachowuję się jak nastolatka, ale obiecał, że mi odmacha, gdy mnie zauważy. Ale mnie nie zauważył… – jęknęłam – mimo że gdy wychodzili na rozgrzewkę w akompaniamencie gwizdów Legionistów i naszych głośnych oklasków, ja krzyczałam i wymachiwałam rękoma w jego kierunku. Na nic to się jednak zdało, więc Patryk musiał mnie wziąć na barana, żebym była bardziej widoczna – tłumaczyłam dalej. – Tyle tylko, że to nie spodobało się ochronie. I przez to wywiązała się niezła afera, ale przynajmniej już się nie nudziliśmy. No i ja przywitałam się z bratem. Wszyscy więc byli zadowoleni – zakończyłam z uśmiechem.
- A mówią, że to ja zachowuję się jak duże dziecko – Kuba pokręcił głową, ale mimo tego śmiał się pod nosem.
- Udzieliło mi się od ciebie – dałam mu kuksańca w ramię z rozbrajającym uśmiechem na ustach. – Poza tym to był naprawdę fajny dzień. Chłopaki zagrali dobry mecz, tak jak im kazałam, Artjom nieźle zrobił obronę Legii w balona, przez co wynik jest bardzo korzystny dla nas, ja się świetnie wybawiłam, co teraz słychać po moim głosie, a do tego w końcu widzę się z tobą – dodałam i go pocałowałam.
- Jakie z was są słodziaki – szepnął Kosa, który do tej pory tylko się nam przysłuchiwał, nie zabierając głosu w rozmowie. – Ale i tak wam nie wybaczę, że wasz klub najprawdopodobniej dzisiejszym zwycięstwem ograbił mój klub z mistrzostwa – zapowiedział nam.
- Powiedziałabym, że jest mi przykro, ale nie będę kłamać – uśmiechnęłam się w jego kierunku z rozbrajającą szczerością. – Byliśmy po prostu lepsi i sam musisz to przyznać. Albo lepiej nic nie mów, bo mi jeszcze mój dobry humor popsujesz – machnęłam ręką, zanim ten zdążył otworzyć usta. – I nie wierzę, że to powiem, ale fajnie cię widzieć, młody – dodałam, czochrając go po głowie. – Choć pewnie gdybyście wygrali, to bym się tak na twój widok nie cieszyła – przyznałam.
- Osz ty! – krzyknął Kosecki. – Zapamiętam to sobie!
- Tralalala, nic nie słyszę – śmiałam się, zakrywając sobie uszy rękoma. – Idę się wykąpać. Kuba, dasz mi swoją koszulkę? I ręcznik? Bo nic ze sobą nie zabrałam – przyznałam, robią słodkie, proszące oczy w jego kierunku.


*


Powinniśmy spać. Było już grubo po północy, każde z nas już było najedzone, wykąpane i wysłuchało relacji z ust drugiego na temat ostatnich dni, w których byliśmy daleko od siebie, a mimo to wciąż leżeliśmy wtuleni w siebie, napawając się swoim towarzystwem. Lubiłam takie chwile, kiedy miałam Wilka naprawdę blisko siebie i nie miałam nic przeciwko temu, aby trwały jak najdłużej, jednak Kuba miał jutro mecz i powinien w tym momencie chrapać, przewrócony na drugi bok, by być wypoczętym. Ten jednak tego nie robił, tylko nad czymś się zastanawiał. Ja także myślałam o wielu sprawach, mimo że najchętniej w tej chwili wyłączyłabym myślenie i po prostu cieszyła się tą chwilą. Bo przecież jutro już wracam do Poznania i znowu nie będę go miała przy sobie, tylko kilkaset kilometrów dalej. Całe szczęście, że ten sezon dobiega już końca, bo życie w dwóch różnych miastach powoli zaczynało mi nie służyć. Mimo że zapewniałam wszystkich naokoło i samą siebie, że daję radę, to coraz ciężej było mi to wytrzymać. A już zwłaszcza, gdy do naszego następnego spotkania muszą minąć dwa tygodnie, a nie tydzień, z racji tego, że Kuba najbliższe spotkanie gra na wyjeździe…
- Lila, co jest? – spytał Wilk, przerywają ciszę między nami. Nawet nie zauważyłam, kiedy zaczął mi się przyglądać, tak bardzo odpłynęłam. – Odkąd tylko przyjechałaś do nas, jesteś jakaś nieobecna. Co się stało? Czym się martwisz? Przecież Kolejorz wygrał, wyjazd ci się udał, więc o co chodzi? – zainteresował się.
- Myślałam, że tego nie zauważyłeś… – szepnęłam speszona.
- Ja bym nie zauważył? – zdziwił się. – Za dobrze cię znam, żeby się nie zorientować, że coś jest nie tak, ale nie chciałem o tym rozmawiać przy Kosie – odpowiedział. – Teraz jednak możesz powiedzieć mi wszystko.
Nie chciałam mu mówić, czym się tak naprawdę martwię, bo wiedziałam, że jemu też jest z tym ciężko. Poza tym to ja jeszcze nie tak dawno zapewniałam go, że sobie poradzimy, a teraz miałabym zmienić zdanie? Nie, tak nie mogło być. Nie mogłam go martwić. Całe szczęście, miałam temat zastępczy.
- Nie przedłużą ze mną umowy w szkole – wyjaśniłam mu więc. – Dyrektorka mi to wczoraj powiedziała.
I to nie było tak, że tym też się nie martwiłam, bo martwiłam się, jednak gdzieś tam w środku wiedziałam, że tak będzie i chyba byłam na o psychicznie przygotowana.
- Dlaczego nic mi wcześniej nie powiedziałaś? – spytał.
- Musiałam to sobie przetrawić, poza tym… wolałam ci o tym powiedzieć osobiście – wyjaśniłam.
- Rozumiem – pokiwał głową, po czym mocniej mnie objął. – Ale czym się martwisz? Przecież wiedziałaś, że to będzie tylko pół roku. Sama się na to zgodziłaś – przypomniał mi.
- Wiem, ale… przyzwyczaiłam się już do tych ludzi, do tych murów, do… tego wszystkiego – wyjaśniłam mu, robiąc smutną minę. – A tu się okazuje, że ta poprzednia nauczycielka chce już wrócić do pracy po urodzeniu dziecka, a dyrektorka, mimo że zapewniała mnie, że jest ze mnie niezwykle zadowolona, nie może jej zostawić na lodzie, a dla mnie niestety niczego u siebie nie znajdzie – westchnęłam. – Gdybym była anglistką… dla nich zawsze jest jakieś miejsce, ale nie dla iberystki. Obiecała mi, co prawda, jak najlepsze referencje i tak dalej, ale… sam wiesz, jak to jest. Mało która szkoła decyduje się uczyć swoich uczniów hiszpańskiego. A jak już uczy, to znaczy, że kogoś już na to miejsce ma.
- Na pewno nie jest tak źle, jak mówisz, słońce – Kuba ucałował mnie w czoło. – Wiem, że hiszpański to niepopularny język, ale spójrz, teraz coraz więcej ludzi chce znać wiele języków, bo to pomaga w dalszym życiu, a konkurencja wśród szkół jest coraz większa, więc na pewno wiele z nich poszerzy swoją ofertę, by tylko przyciągnąć do siebie uczniów. Poza tym są jeszcze szkoły językowe – dodał.
- Masz rację – przytaknęłam. – Wiem, nie powinnam się tak tym przejmować, po prostu już się tam zadomowiłam i dlatego jest mi tak ciężko… – westchnęłam. – Poza tym chyba dobrze się stało, bo jeślibyś miał grać gdzieś w innej części Polski czy świata, to i tak musiałabym z tej pracy zrezygnować… – mówiłam, wyrzucając wszystko z siebie.
- Na pewno znajdziesz sobie coś innego, skarbie i to gdziekolwiek byśmy nie pojechali – zapewnił mnie Kuba, a w jego głosie słyszałam niezwykłą pewność. – Jesteś świetna w tym, co robisz, bo robisz to z sercem. Do tego masz genialne podejście do młodzieży, każda szkoła chciałaby mieć takiego pedagoga jak ty. Ja wiem, że trudno jest zmienić otoczenie, ale robiąc to, możesz się przekonać o swojej wartości. Poza tym ty lubisz wyzwania i zawsze sobie świetnie z nimi radzisz – przytulił mnie do siebie.
- Dziękuję, kochanie, że tak we mnie wierzysz – wtuliłam się w niego.
- Pamiętaj, że jestem twoim najwierniejszym fanem – powiedział, po czym mnie pocałował.
- Pamiętam. Tak jak ja twoją – uśmiechnęłam się do niego.
Nic więcej do szczęścia nie było mi trzeba.


*


Po powrocie do Poznania czekał na mnie ostatni tydzień z moją wychowawczą klasą. W ostatni piątek kwietnia mieliśmy zakończenie liceum, na które mogłam ze spokojem iść, nie musząc rezygnować z wyjazdu do Gdańska, bowiem Lechia grała w ten weekend w Łodzi. Mieliśmy więc z Kubą zobaczyć się dopiero w majowy weekend, spędzając osobno nadchodzącą sobotę i niedzielę. Moja klasa organizowała imprezę, na którą zostałam zaproszona, więc na pewno nie będę się nudzić – w piątek zaszaleję, w sobotę to odchoruję, a w niedzielę… coś się wymyśli. Poza tym nie zaszkodzi nam jak trochę za sobą zatęsknimy, a przynajmniej tak sobie wmawiałam. Wiedziałam jedno – obojętnie, co czujemy, musimy dać sobie radę.  
Tymczasem ja również miałam dla mojej klasy małą niespodziankę, tak, aby dobrze mnie zapamiętali. Poza tym odkąd tylko ich przejęłam, nie sprawiali mi zbyt wielkich kłopotów wychowawczych, wręcz byli cudowną i kochaną grupą, należała więc im się za to nagroda. Dlatego w środę kazałam im wszystkim zabrać ze sobą sportowe stroje i czekać na mnie o wpół do dziesiątej przed Stadionem Miejskim w Poznaniu. Chłopaki nie bardzo wiedzieli, o co chodzi, bowiem niczego więcej im nie zdradziłam i mogli się tylko domyślać, jakie mam wobec nich zamiary, jednak mimo to stawili się wszyscy, bo ich o to poprosiłam. A może przez to, że byli ciekawi, co takiego zaplanowałam? Nie mam pojęcia, najważniejsze jednak, że tego niemal ostatniego dnia naszej współpracy pokazali mi, że wciąż mogę na nich liczyć. Bo trochę głupio by było odwoływać to, co dla nich zaplanowałam przez to, że sami zainteresowani nie przyszli…
- Dobrze, widzę, że jesteście wszyscy – uśmiechnęłam się więc do nich, kiedy ich już przeliczyłam i upewniłam się, że nie mam zwidów i naprawdę wszyscy są. – Bardzo dobrze, bo inaczej wrócilibyśmy do szkoły i mielibyście lekcje.
- I to nas przekonało – zaśmiali się.
- A już myślałam, że to moje towarzystwo tak na was podziałało – udałam smutną, co chyba mi się udało, bo zaraz po tym zaczęli mnie zapewniać, że tak właśnie było i że się tak tylko ze mną droczą. Wazeliniarze.
- Dobrze już dobrze – uciszyłam ich, bo przez to wszystko powstał niepotrzebny rozgardiasz. – Z racji tego, że jest to ostatni nasz wspólny dzień w szkole w takim składzie, pomyślałam sobie, że zasłużyliśmy na małe wagary, będąc tak fajną klasą przez ostatnie pół roku – uśmiechnęłam się do nich. – I postanowiłam je wam jakoś zorganizować, żebyście się nie szlajali bez celu po mieście. I żebyście też mieli ze mną fajne wspomnienia – dodałam nieskromnie. – Uruchomiłam więc trochę swoich znajomości i tak dalej, i o to jesteśmy tutaj. Pomyślałam, że z racji, iż jesteście klasą sportową, najlepszym wypoczynkiem będzie dla was… trening. I jeśli macie ochotę, to za chwilę wejdziemy na trening Lecha, a nawet… weźmiemy w nim udział.
- Ale jak to weźmiemy? – zainteresowali się od razu.
- No a po co kazałabym wam ubrać się na sportowo i zabrać ze sobą korki? – uśmiechnęłam się do nich zadowolona z siebie, bo widziałam, że po pierwszym zaskoczeniu mój pomysł przypadł im do gustu. – Panowie, mecz mamy do wygrania!
Ustalając tą wizytę z kierownikiem zespołu i z trenerem niechcący wspomniałam, że większość mojej klasy gra w piłkę nożną. Z początku miała być to tylko taka towarzyska wizyta, jednak tak od słowa do słowa ustaliliśmy, że dzisiejszy poranny trening Lechitów będzie małym meczem zespołu przeciwko mojej klasie. I chyba niepotrzebnie się bałam, że chłopakom nie spodoba się mój pomysł, bo po ich minach widać było, że oprócz zaskoczenia, są też niesamowicie podekscytowani i… zadowoleni. Wprowadziłam więc ich na tyły stadionu, cały czas opowiadając im o naszym najbliższym zadaniu. Bo przecież to nie były żarty – musiałam udowodnić Lechitom, jaką mam świetną klasę! Gdy dotarliśmy na miejsce, boiska treningowe były jeszcze puste, jednak na parkingu za stadionem stały dobrze mi znane samochody, zapewne więc za chwilę Lechici wyjdą z szatni. Brama od boisk była otwarta, tak jak prosiłam, więc weszliśmy na nie, aby chłopcy mogli się przygotować do tego spotkania.
- Ja będę waszym trenerem – mówiłam do nich, gdy wiązali buty. – Znam Lechitów trochę i wiem, jakie są ich słabe punkty. Tylko musimy je wykorzystać a wygramy. Oni na pewno z początku nie podejdą poważnie do tego zadania, bo będą myśleli, że to zabawa, musimy wtedy uzyskać sporą przewagę. A później nie pozostaje nam nic innego, jak ją utrzymać. Ja w was wierzę i wiem, że sobie poradzimy – powiedziałam do nich pełna optymizmu. – W końcu która klasa wygrała szkolny turniej piłkarski?
Odpowiedź była prosta – nasza. I to ze sporą przewagą nad resztą. Musieliśmy teraz tylko udowodnić naszą wartość.
Nie było to jednak takie proste jak mi się wydawało w trakcie układania tego planu. Mecz był zacięty od samego początku, obydwie drużyny dość poważnie podeszły do tematu – znaczy na tyle, na ile to było możliwe. Widziałam zaangażowanie u moich chłopaków i byłam z nich dumna, zwłaszcza, gdy trener Rumak podszedł do mnie, pytając się mnie, gdzie chłopaki grają, bo niektórzy z nich nadawaliby się do juniorów starszych Lecha. Co prawda niektórzy mieli za sobą przygodę w Kolejorzu, czy w innej dobrej akademii, jednak mimo wszystko takie słowa wiele dla mnie znaczyły. A gdy widziałam, jak chłopaki świetnie się bawią, byłam zadowolona, że mogłam sprawić im taką frajdę. I w sumie chyba nie tylko oni ją mieli, bo Lechici też czuli się jak ryby w wodzie i biegali po boisku w wyśmienitych humorach.
- Dobrze ich wyszkoliłaś, młoda! – krzyknął do mnie Murawski z drugiej strony boiska.
- W końcu to moja krew! – Kotor dumnie wypiął pierś przed siebie, obejmując mnie ramieniem i odpowiadając mu.
Bronił Jasmin, więc mój brat mógł bez przeszkód stać obok mnie i oglądać ze mną to spotkanie. Lechici, co prawda, oznajmili, że to zdrada, ale Krzysiek za bardzo się tym nie przejmował, biorąc te uwagi za żarty i nawet mi trochę podpowiadał. Kochany mój.
- Wy się tu ze mną tak nie spoufalajcie, bo i tak wygramy – pokazałam im język, słysząc, jak reszta Lechitów również zaczyna chwalić moich chłopaków.
Mimo że próbowałam te słowa obrócić w żart, moje serce rosło z dumy.
- A co, chcesz się założyć, że to jednak my wygramy? – zaśmiał się Wołąkiewicz i pokazał mi język.
On również nie grał i najwidoczniej mu się nudziło, skoro takie pomysły przychodziły mu do głowy.
- Jasne, a o co? – spytałam od razu, mimo że Kotor posłał mi ostrzegawcze spojrzenie, jakby we mnie nie wierzył i jakby wolał, abym tego nie robiła.
- O stówę – powiedział zadowolony z siebie Hubert, jakby sądził, że już ma te pieniądze w kieszeni i że będzie to szybkie wzbogacenie się.
Niedoczekanie jego, już ja się o to postaram.
- Tak nisko nas cenisz? – mruknęłam, biorąc go pod włos i uśmiechając się cwaniacko. – Pięć stów – podniosłam stawkę.
- Lila, nie przesadzaj! – ostrzegł mnie Krzysiek, spoglądając na mnie srogo.
- Braciszku, wiem co robię – ucałowałam go w policzek, by się uspokoił. – To co, Żabcia, wchodzisz w to, czy się cykasz? – powiedziałam do Wołąkiewicza z cwanym uśmieszkiem.
- Wchodzę! – ten krzyknął pewny swego, po czym Ivan, również stojący wśród naszego małego zgromadzenia (które z każdą chwilą się powiększało), przeciął nasz zakład.
Nie wiem, skąd brałam taką pewność w sobie, że moja klasa sobie poradzi bądź co bądź z ekstraklasowym zespołem, ale postanowiłam zaufać mojej intuicji. Jeśli się nie uda, to trudno, będę o pięć stów w plecy (i będę musiała znosić puszącego się jak paw Huberta), ale przynajmniej pokazałam chłopakom, jak bardzo w nich wierzę. I oni chyba poczuli moją wiarę w nich, bo nagle zaczęli biegać po boisku jakby dwa razy szybciej i starać się dwa razy bardziej. Słuchali moich wskazówek, które co chwila posyłałam im z boku i wykonywali je całkiem nieźle – na tyle, na ile potrafili. Niestety, do końca spotkania było coraz bliżej, a na prowizorycznej tablicy wyników wciąż utrzymywał się remis. Do tego jeszcze Lechici w ostatnich minutach zamknęli nas we własnych polu karnych, nie mając zamiaru nam popuścić i strzelić tego decydującego gola. Już miałam wyciągać z torebki koszulkę z moim nazwiskiem na plecach 9którą zabrałam ze sobą tak w razie czego) i się w nią przebrać, by jako grający trener wejść na boisko i rozproszyć trochę Lechitów swoją obecnością, pomagając chłopakom w zwycięstwie, gdy Szymon, nasz bramkarz, długim podaniem uruchomił Michała, który świetnie przyjął i popędził w stronę bramki, w której Jasmin nie miał zbyt wiele do roboty, dlatego od kilku minut posyłał w moim kierunku głupie miny. Wszyscy spodziewali się, że Michał będzie strzelał, nawet sam Burić, który już doprowadził się do porządku i wzmógł swoją czujność, ale tymczasem on podał do dobrze ustawionego Łukasza, który z bliskiej odległości… prawie wpakował piłkę do siatki. Niestety, prawie robi wielką różnicę. Po tej akcji czas się skończył. Był remis. O zwycięstwie miały więc zdecydować rzuty karne. Wytypowałam piątkę wykonujących, zapowiadając im, że jeśli przyjdzie kolej na szóstego zawodnika, to będę nim ja. Moja klasa była nieco zdezorientowana, ale to ja byłam tutaj trenerem i miałam decydujący głos, więc nie mieli nic do gadania.
I dobrze wiedziałam, co robię, bowiem… wyszło na moje. Wygraliśmy.
- Moje chłopaki! – powiedziałam dumna z nich i pobiegłam do nich, by im pogratulować, ponieważ… wygraliśmy to! Co prawda w rzutach karnych, ale zawsze.
- Moja krew! – tymczasem dumny Kotor krzyczał zza linii bocznej, chwaląc się wszystkim, że jestem jego siostrą.
Nic dziwnego, w końcu to ja strzeliłam ostatnią bramkę.
- Ale ona grała nie fair – oburzał się Żaba. – Poza tym to nie ten przedział wiekowy.
- Uuu – jęknęli Lechici, wiedząc, co się święci.
- Nie fair by było, gdybym zdjęła koszulkę – pokazałam mu język. – Poza tym nie mów mi, że nie umiesz przegrywać i dlatego będziesz mi wypominał mój wiek – postanowiłam jego słowa nie brać na poważnie i wszystko obrócić w żart. Nie chciałam w towarzystwie mojej klasy robić awantury, jednak Hubertowi te słowa nie ujdą tak łatwo na sucho. – Wyskakuj z kasy, dalej, dalej – śmiałam się.
- Nie sądziłem, że grałaś w piłkę – powiedział Kamiński, klepiąc mnie po plecach, jakby był pod wrażeniem.
Kompletnie nie reagowaliśmy na gadkę Wołąkiewicza, że to niesprawiedliwe i że on się nie zgadza. Bo nie miał racji. Poza tym wszyscy brali to jako zabawę. Za wyjątkiem Huberta, rzecz jasna.
- Mając brata piłkarza i obracając się w tym światku, trudno nie znać podstawowych zagrań – wzruszyłam ramionami, bo to nie było nic nadzwyczajnego.
Lechici jednak uważali inaczej.
- Lila mnie trenowała – odparł więc roześmiany Kotor, by im wyjaśnić, skąd u mnie te umiejętności. – Zawsze, gdy nie miałem z kim grać, brałem ją na podwórko i broniłem jej strzały. Na początku wszystkie były zbyt słabe i nie miałem przy nich za dużo do roboty, ale jak się moja mała złośnica zawzięła, to po jakimś czasie w większości przypadków nie miałem szans.
- Bo się ze mnie nabijał, głupek – wyjaśniłam im naburmuszona. – Myślał, że jak jest starszy, to mu wszystko wolno. Niedoczekanie jego. Poszłam więc do Piotrka i ten mnie nauczył jak mam strzelać – uśmiechnęłam się.
- Pani jest niesamowita – odparł Bartek, kręcąc głową z uśmiechem. – A myśleliśmy, że już wiemy o pani wszystko.
- Och, wszystkiego to nie wie o mnie nikt, nawet ja sama – odpowiedziałam zadowolona. – Poza tym mam nadzieję, że się wam podobało – uśmiechnęłam się do nich.
- Jasne! – krzyknęli zgodnie w odpowiedzi. – Czy już możemy prosić o powtórkę?
Zaśmiałam się.
Spędziliśmy na stadionie jeszcze sporo czasu tamtego przedpołudnia. Były śmiechy, poważne i mniej poważne rozmowy, zdjęcia, autografy, wspólna pizza i nawet mała wycieczka po stadionie. To był naprawdę udany dzień, który pewnie długo będę wspominać z rozrzewnieniem. Naprawdę bardzo zżyłam się z chłopaki przez te ostatnie miesiące, co jeszcze bardziej pokazał mi piątek i zakończenie liceum, kiedy to ja – rzadko wzruszająca się osoba – płakałam jak bóbr, rozdając chłopakom świadectwa i życząc im powodzenia w dorosłym życiu. Nie mogłam uwierzyć, że to już koniec. A gdy tylko dostałam od nich prezent, który miał sprawić, że zawsze będę o nich pamiętała – duże oprawione wspólne grupowe zdjęcie z balu maturalnego z ich podpisami oraz zawieszkę do bransoletki, która miała mi przypominać, że kiedyś byłam wychowawczynią ich klasy – z żalu niemal pękało mi serce. Bo choć obiecaliśmy sobie, że się będziemy ze sobą kontaktować, to wiedziałam jak to się skończy – każdy pójdzie w swoją stronę i z naszej obietnicy nic nie zostanie.
Oprócz wspomnień, bo tych nikt nam nie zabierze. Nigdy.



____________________

Miał być dawno temu, jest teraz. Nie martwcie się, już niedługo nie będziecie musieli się męczyć ze mną i moim nieregularnym dodawaniem rozdziałów, bo zbliżamy się ku końcowi. Jeszcze odrobina cierpliwości.