Zanim zdążyłam się
obejrzeć, nadszedł tak bardzo wyczekiwany przeze mnie weekend, podczas którego
ponownie, po dość długiej przerwie, wybierałam się wraz z ultrasami Kolejorza na
wyjazdowy mecz naszego ukochanego klubu. A to nie był byle jaki mecz, który rozgrywamy
na co dzień. To było jedno z najważniejszych spotkań w sezonie. Obojętnie, na
jakim miejscu w tabeli byliśmy, szlagier ten zawsze wywoływał wielkie emocje
wśród nas, bowiem graliśmy przeciwko naszym odwiecznym rywalom, Legii Warszawa.
Jeszcze w poniedziałek, który to (zaraz po pracy) spędziłam z Kubą u jego mamy,
próbując jakoś wybrnąć z twarzą z krzywego ognia pytań dotyczących naszych
planów na przyszłość, w który jego rodzicielka tego popołudnia nas postawiła,
wydawała mi się, że ten tydzień, który został do meczu, będzie mi się dłużył w
nieskończoność. Cieszyłam się chwilą, tym, że znów mam Kubę obok siebie, co
ostatnio się tak rzadko zdarzało, tym, że możemy trochę czasu spędzić razem,
nawet jeśli spędzamy go na próbach uspokojenia jego mamy. Ale przynajmniej robiliśmy
to razem, ramię w ramię, ręka w ręka. Na co dzień dzieliła nas przecież dość
duża odległość, dlatego staraliśmy się wycisnąć wszystko, co tylko było
możliwe, z naszych weekendowych spotkań. Niestety, wszystko, co dobre, szybko
się kończy i w poniedziałkowy wieczór musieliśmy się na nowo rozstać… Wydawać
by się mogło, że do soboty i naszego kolejnego spotkania, jest naprawdę bardzo
dużo czasu, jednak ten tydzień, wbrew moim obawom, minął mi jak z bicza
strzelił, mimo że toczył się w jednym i tym samym rytmie: pobudka, spacer z
Lesiem, śniadanie, szkoła, powrót do domu, obiad, spacer z Lesiem, tłumaczenia,
kolacja, spacer z Lesiem, rozmowa z Kubą, sen. I tak w kółko aż do znudzenia.
Dzisiaj jednak było
zupełnie inaczej, bo żeby nie spóźnić się na zbiórkę na poznańskim dworcu,
musiałam wstać o piątej. Ale czego nie robi się dla Lecha? No właśnie, nie ma
takiej rzeczy. Wczoraj wieczorem odprowadziłam Lesia do rodziców Krzyśka, żeby
nie musieć ich rano budzić. Widziałam w oczach mojego psa, że ma mi za złe, że
znowu go ze sobą nie zabieram, ale nie mogłam – na mecz by mnie z nim na pewno
nie wpuścili. Obiecałam mu jednak, że wrócę szybciej niż ostatnio. Wiedziałam,
że u państwa Kotorowskich będzie mu dobrze, dlatego nie musiałam się o niego
martwić i mogłam bez przeszkód cieszyć się tym, że znowu zasmakuję atmosfery
wyjazdu. Kuba, co prawda, próbował mnie jeszcze odwieść od tego pomysłu, ale mu
się to nie udało. Chyba kolejny napływ jego nadmiernej troski spowodowała
wiadomość, że jednak będziemy mogli wejść na stadion, bowiem cofnęli nam zakaz.
Chyba stwierdzili, że zgromadzenie pod obiektem może przynieść o wiele gorsze
skutki niż wpuszczenie nas do środka, do zamkniętego i szczelnie chronionego
sektora… nie wiem, ale to nie było aż takie istotne w tym momencie. Najważniejsze,
że mogliśmy naocznie wspierać nasz zespół, ile tylko mamy sił w płucach.
Niesamowicie cieszyłam
się na ten wyjazd, przypominając sobie dawne czasy, kiedy to praktycznie
żadnego meczu na wyjeździe nie potrafiłam sobie odpuścić – musiałam jechać
wszędzie tam, gdzie to tylko było możliwe. W ostatnich latach jednak wiele się
zmieniło i na moją absencję na wielu wyjazdach wpłynęły przeróżne wydarzenia, o
których lepiej sobie w tej chwili nie przypominać, bo jeszcze bym zepsuła sobie
tak dobrze zapowiadający się dzień. Mimo wszystko, kiedy spojrzałam w dół z
Mostu Dworcowego i zobaczyłam przed dworcem niebiesko-białą falę kiboli,
oczekującą na nasz pociąg, dech zaparło mi w piersiach. Tak dawno nie jechałam na wyjazd, że już
zapomniałam, jak to jest i jak to wszystko wygląda. A jest to naprawdę magiczny
widok. Uświadomiłam też sobie, że – mimo wszystko – ostatnio trochę zaniedbuję
mój ukochany klub i zrobiło mi z tego powodu niesamowicie ciężko na sercu.
Miałam wyrzuty sumienia wobec Lecha, jednocześnie mając nadzieję, że ten wyjazd
je choćby w małym stopniu rozwieje i że wrócę na właściwe tory mojego
kibicowskiego życia, które przecież zawsze dawało mi tyle radości i satysfakcji.
Momentami jednak wyglądało to tak, że będąc w Hiszpanii, bardziej interesowałam
się tym, co dzieje się tu, w Poznaniu, niż teraz, kiedy (najprawdopodobniej na
dobre) wróciłam do domu. A wtedy przecież byłam kilka tysięcy kilometrów od stolicy
Wielkopolski, do tego zespół kojarzył mi się z tym, z kim nie chciałam mieć nic
wspólnego – i mimo to żyłam Kolejorzem tak samo mocno, jak kiedyś. Jakby nic
się nie zmieniło, nic się nie stało… Teraz było zupełnie inaczej – mimo że miałam
stadion naprawdę blisko siebie, to pojawiłam się na nim tylko kilka razy w ciągu
ostatniego pół roku. Wyglądało to tak, jakby wszystko inne było ważniejsze od
Lecha... co nie jest do końca prawdą. Kolejorz zawsze będzie zajmował czołowe
miejsce w moim rankingu rzeczy i osób ważnych i ważniejszych. Niestety,
ostatnio jakby było nam nie po drodze… A najgorsze w tym wszystkim chyba było
to, że w ostatnich tygodniach częściej bywałam w Gdańsku na meczach Lechii niż
u siebie, na swoim stadionie, wśród swoich kibiców, wspierając swój klub, co
powoli zaczęło mnie niepokoić. Bo to nie tak powinno wyglądać…
Dobrze więc się stało, że postanowiłam wybrać się do
Warszawy, że nie uległam wpływom z zewnątrz, żebym tego nie robiła i nie
zrezygnowałam. Może to pomoże mi pozbyć się trapiących mnie wyrzutów sumienia i
sprawi, że na nowo wpadnę w tak dobrze mi znany rytm meczowy? Oby, bo bez tego
moje życie już nie jest takie samo...
- Nie wierzę! Lila! Ty tutaj?! – usłyszałam za sobą, kiedy
schodziłam po schodach z Mostu Dworcowego w kierunku Dworca PKP. – Co za
spotkanie!
Gdy się odwróciłam, zobaczyłam tak dobrze znane mi twarze Franka,
Patryka i Karola, czyli mojej ulubionej trójcy, z którą jeździłam na mecze. Poznaliśmy
się na jednym z wyjazdów organizowanym przez ultrasów. To chyba był Kraków i
mecz przeciwko Wiśle, ale nie jestem tego w stu procentach pewna, bo później
sporo razy ze sobą jeździliśmy do przeróżnych miejscowości i już się w tym
wszystkim pogubiłam… Mam jednak z nimi zdecydowanie dużo wspomnień. Od tamtej
pory jednak nie wyobrażałam sobie wyjazdu bez nich. Wcześniej nie miałam takiej
ekipy, z którą mogłam się trzymać, raczej byłam z boku, bowiem wszyscy, którzy poznawali
mnie, a co za tym idzie – także moje nazwisko, nie traktowali mnie poważnie, bo
przecież jestem siostrą Kotora! Wkurzające to było. Na szczęście los postawił
na mojej drodze tą trójkę, z którą przeżyłam wiele naprawdę fajnych wyjazdów. Tych
gorszych też, ale ich nie warto sobie przypominać. Zawsze jednak tworzyliśmy
zgraną paczkę, z którą nawet najgorszą porażkę łatwiej się znosiło. Niestety,
ostatnio rzadko się ze sobą kontaktowaliśmy i to wszystko przeze mnie, bo to
przecież ja przestałam jeździć na wyjazdy, co jest równoznaczne z zaprzestaniem
widywania się z nimi. Mam jednak nadzieję, że nie będą mieli mi tego za złe…
- Tylko nie mów, że nie przyszłaś tutaj, by jechać z nami do
Warszawy, bo takiej odpowiedzi nie przyjmujemy do wiadomości – zastrzegł Patryk,
ściskając się ze mną na powitanie.
- Nie, tego to na pewno wam nie powiem. Poza tym, czy moja
koszulka nie mówi, po co tutaj przyszłam? – uśmiechnęłam się do nich, wskazując
ręką na replikę koszulki z numerem mojego brata i moim nazwiskiem na plecach,
którą miałam właśnie na sobie.
- Z tobą to nigdy nic nie wiadomo – zaśmiał się Karol, dając
mi kuksańca w ramię. – A teraz mów, co u ciebie? Dawno cię nie widzieliśmy… -
mruknął.
- Właśnie, co się stało, że przestałaś jeździć na wyjazdy? –
spytał Franek. – Bez ciebie było nam strasznie smutno… - jęknął.
- Mi bez was też, ale naprawdę nie mogłam – odpowiedziałam zasmucona
i skruszona jednocześnie. – Krótko po zdobyciu przez nas mistrzowskiego tytułu
wyjechałam do Barcelony do pracy…
- A myśleliśmy, że pojechałaś z Lewym do Dortmundu… –
przerwał mi Karol, zanim na dobre zaczęłam im wyjaśniać powody mojej ostatniej
absencji na wyjazdach organizowanych przez ultrasów.
- Nie, nie jesteśmy już razem… - szepnęłam.
Mimo że byłam teraz z Kubą i to jego tak naprawdę kochałam,
to sprawa z Robertem wciąż nie była dla mnie przyjemna. Byłam bardzo
zaangażowana w ten związek, tak bardzo, że z wielkiej miłości powstała
nienawiść, gdy tylko zostałam wystrychnięta na dudka. To już zawsze będzie mnie
bolało, mimo że teraz jestem szczęśliwa u boku najwspanialszego faceta pod
słońcem, z którym pewnie bym nie była, gdyby Lewy mnie nie zostawił.
Na szczęście, nie będę musiała się o tym przekonywać.
- Ale jak to? – byli totalnie zaskoczeni tą informacją. A ja
tymczasem byłam zaskoczona tym, że oni są zaskoczeni. Czyżby nie widzieli
Roberta w towarzystwie innej kobiety niż ja? Zwłaszcza, że z racji
nadchodzącego Euro 2012 o naszej kadrze mówi się w mediach naprawdę sporo… –
Zerwałaś z nim?
- Nie, to on ze mną – zaprzeczyłam cicho. – Wrócił do swojej
byłej.
- Nie gadaj! – krzyknął Patryk, któremu oczy prawie wyszły
na wierzch z wrażenia. – Ale debil!
- Zrezygnować z takiej kobiety, jak ty? – zdziwił się Karol,
również niesamowicie zaskoczony. – Pacan!
- Na pierwszy rzut oka widać, że nie ma gustu – dodał Franek
spokojnym tonem głosu. Tak spokojnym, że aż chłopcy spojrzeli na niego z
zaskoczeniem, nie bardzo rozumiejąc, o co mu chodzi. – No co? Kluby też zmienia
na gorsze – odpowiedział im z rozbrajającą powagą.
Tak rozbrajającą, że wszyscy zaczęliśmy się śmiać.
- Nawet nie wiecie, jak mi was brakowało – wyznałam, po czym
ich uściskałam.
- Nam ciebie też – odpowiedzieli zgodnie.
- Mam nadzieję, że teraz nic już nie stoi na przeszkodzie,
abyś z nami wyjeżdżała – dodał Karol i spojrzał na mnie wyczekująco.
- Nie, zupełnie nic – uśmiechnęłam się do nich, zaprzeczając.
- Czyli będziemy widywać się częściej? – dopytywał Franek.
Chłopcy chyba byli z tego powodu zadowoleni, zwłaszcza, gdy potwierdziłam to
energicznymi ruchami głowy. – Tak w ogóle, to muszę przedstawić cię mojej żonie
– rzekł Franek, a mi opadła szczęka. Z wrażenia.
- Ty masz żonę? – spojrzałam na niego szeroko otwartymi
oczami. – Ewidentnie coś mnie ominęło.
- I to sporo. Patryk się właśnie zaręczył – dodał Franek z
nikłym uśmieszkiem, chcąc przenieść moje zainteresowanie z jego osoby na inną.
I mu się to udało.
- Nie gadaj! Nasz czołowy kobieciarz został usidlony? –
zaśmiałam się. – Muszę poznać dziewczynę, która dokonała tego cudu!
- Ty się ze mnie nie nabijaj – odrzekł naburmuszony Patryk –
pewnie sama kogoś masz i nic nam nie mówisz.
- Patryk! – skarcił go Franek, zapewne uważając, że to
nieeleganckie, zwłaszcza, że chwilę temu rozmawialiśmy o moim rozstaniu z
Lewandowskim.
Franek nic a nic się nie zmienił. Zawsze dbał o dobrze
konwenanse.
- Jasne, że mam – odpowiedziałam z tajemniczym uśmiechem,
wzruszając ramionami, by pokazać im, że nie rusza mnie aktualny temat rozmowy.
Bo mnie nie ruszał, a mój związek z Wilkiem nie był jakąś
wielką tajemnicą.
- Kto to? Znamy go? Skąd jest? – ci od razu zasypali mnie
pytaniami. No, mówię wam, gorzej niż baby!
- Mam nadzieję, że kibicuje Lechowi! – Patryk od razu pogroził
mi palcem.
- Inaczej być nie może – odpowiedziałam spokojnie, nie mogąc
się jednak powstrzymać od uśmiechu.
- To dlaczego go ze sobą nie zabrałaś? – zdziwił się Karol.
– No, chyba, że gdzieś tu jest… – i zaczął się rozglądać naokoło.
- Nie, nie ma go, bo aktualnie jest w Gdańsku – wyjaśniłam,
a oni się zmartwili, jakby naprawdę zależało im, aby do nas dołączył.
- Czekaj, czekaj… kibicuje Kolejorzowi, znamy go, teraz jest
w Gdańsku… hmm… czyżby to był… Kuba? – Franek myślał na głos. – Zawsze
wiedziałem, że będziecie razem! – zaklaskał w ręce, kiedy tylko potwierdziłam
jego przypuszczenia.
Nic więcej jednak już nie mógł powiedzieć, bo właśnie
nadeszła godzina odjazdu. Po krótkich instrukcjach od organizatorów wyjazdu
wpakowaliśmy się do pociągu. Patryk poleciał do przodu, jak zawsze, aby zająć
odpowiedni przedział dla naszej grupy, a Karol, jak zwykle, szedł obok mnie,
ostrzegając wszystkich naokoło, żeby się nie rozpychali, bo tu kobieta idzie i
należy się jej szacunek, bo inaczej będą mieli z nim do czynienia. Kiedyś
brzmiało to komicznie, bo Karol nie należał do jakiś postawnych facetów, ale
teraz… Przez ten czas, w którym się nie widzieliśmy, zmężniał i jego postura
robiła wrażenie. I chyba dzięki temu tak szybko doszliśmy do odpowiedniego przedziału.
Weszłam do środka i rozsiadłam się wygodnie na miejscu przy oknie. Czułam się w
ich towarzystwie niezwykle pewnie. I bezpiecznie, i to do tego stopnia, że zadzwoniłam
do Kuby, by mu oznajmić, z kim spędzę najbliższe godziny, żeby był
spokojniejszy. Znał ich, więc wiedział, że w ich towarzystwie nic złego mi się
nie stanie. Martwił się tylko, co to będzie, gdy będę samotnie jechać do
Gdańska ubrana w barwy Lecha, ale obiecałam mu, że będę nadzwyczaj ostrożna, bo
przecież sama chcę dotrzeć do niego w jednym kawałku. Teraz jednak wolałam o
tym nie myśleć, tylko cieszyć się towarzystwem chłopaków, z którymi tak dawno
się nie widziałam. A Franek właśnie wyciągnął czteropak, Patryk przytaszczył mi
vlepy, a Karol rozśmieszał żartami. Było tak, jak za dawnych lat, z tą jednak
różnicą, że musieliśmy nadrobić ostatnie miesiące, podczas których trochę się u
nas pozmieniało.
- Szkoda, że z nami nie wracasz – mruknął Patryk, gdy już
dojeżdżaliśmy do stolicy. – Jak wygramy, to ominie cię niezła impreza.
- Bo wygramy, nie? – Karol spojrzał na mnie wyczekująco.
Zawsze na wyjazdach pytali się mnie o wynik, jakbym była jakąś
wyrocznią. Przeważnie udawało mi się trafić, jednak tym razem moje przeczucia
niczego konkretnego mi nie mówiły… Miałam więc nadzieję, że mimo to, to co
powiem, się sprawdzi, bo trochę głupio by było zniszczyć sobie wśród nich moją
opinię.
- No jasne! – zapewniłam ich z uśmiechem. – Spróbowaliby
przegrać, to mieliby ze mną do czynienia – zaśmiałam się.
A po chwili chłopcy mi zawtórowali, doskonale wiedząc, jak
bardzo lubię dawać Lechitom kazania.
*
Pchnęłam drzwi od mieszkania w jednym z gdańskich blokowisk,
w którym to od jakiegoś czasu mieszkał Kuba. I w którym w ostatnim czasie byłam
częstym gościem. Było już grupo po dziesiątej wieczorem, a ja właśnie wracałam
z Warszawy. Nie miałam ze sobą bagażu, bo nie wniosłabym go na Łazienkowską,
poza tym zostaję nad morzem tylko jeden dzień, więc jakoś bez niego się obędę,
zwłaszcza, że podczas ostatnich wizyt zapewne niejedną rzecz zostawiłam w
mieszkaniu. Miałam więc przy sobie tylko dokumenty, telefon, pieniądze i
klucze. No i byłam ubrana w barwy Lecha, co było naprawdę sporym ryzykiem i to
nie tylko w Warszawie (w Gdańsku też nas nie lubili), jednak jakoś nie trafiłam
po drodze na kogoś, komu by się to nie spodobało, do tego stopnia, aby mnie
zaczepić.
Weszłam do środka i zamknęłam za sobą drzwi, starając się
być najciszej, jak tylko umiałam. Myślałam, że chłopaki już śpią, bo było już
naprawdę późno, a oni jutro grali swój mecz przeciwko Śląskowi Wrocław, jednak
po wejściu do kuchni okazało się, że nie. Obaj Jakubowie siedzieli przy stole
nad herbatą. Widok Wilka jakoś specjalnie mnie nie zdziwił, w końcu wiedział,
że przyjadę całkiem późno i mógł chcieć na mnie czekać, czego się po nim nawet
spodziewałam, ale że czekał na mnie razem z Kosą? Dziwne.
- Wygraliśmy! – krzyknęłam od razu na wejściu, nie przejmując
się tym jednak.
A chwilę później wpadłam w objęcia mojego Jakuba i utonęłam
w jego ramionach, zza których pokazałam język Koseckiemu, siedzącemu wciąż przy
stole.
- Cieszę się – odpowiedział Kuba, jednak nie było to tak
pełne radości wyznanie, jak moje. Chyba był już zmęczony dzisiejszym dniem,
treningiem, czekaniem na mnie i zamartwianiem się. – I jak wyjazd? – zapytał
jednak, wykazując zainteresowanie.
- Widzisz, niepotrzebnie się o mnie martwiłeś, jestem cała i
zdrowa, i nikt mnie nie pobił – odpowiedziałam, wyswobadzając się z jego objęć
i pokazując mu się w całej okazałości, aby naocznie mógł się przekonać, że mam
rację. – A do tego jestem taka szczęśliwa! To był prześwietny wyjazd. Wiesz, że
ekipa mnie jeszcze kojarzy? – spytałam. – Mimo że mnie już tak dawno nigdzie z
nimi nie było, a niektórzy ludzie się pozmieniali…
- Ciebie to trudno zapomnieć, bo ty zawsze musisz coś odwalić
– zaśmiał się Kuba, doskonale znając moje zagrywki.
Tyle, że kiedyś na stadionach było mniej ochrony, która
teraz siłą ściąga cię z płotu, gdy chcesz się przedostać do swojego brata. Poza
tym nie chciałabym dostać zakazu stadionowego… to byłby dla mnie koniec świata.
- Tym razem też musiałam – przyznałam się, a Wilk spojrzał
na mnie karcąco. – No co, nie znasz mnie? – zirytowałam się, widząc jego minę.
– Przecież sam mówisz, że nie byłabym sobą, gdybym czegoś nie odwaliła –
zaśmiałam się, nic sobie z tego nie robiąc.
- Co tym razem zmalowałaś? – westchnął Kuba, sadzając mnie
przy stole naprzeciwko siebie, aby lepiej mu się słuchało mojej relacji.
- To wszystko przez to, że Warszawie byliśmy zdecydowanie za
wcześnie – wyjaśniłam – ale tak zdecydowała policja, nas ochraniająca.
Weszliśmy na stadion bez większych problemów i okazało się, że do meczu
pozostały jeszcze dwie godziny. Rozstawiliśmy się więc, posłuchaliśmy, jakie są
plany na mecz, spróbowaliśmy, jak się będzie roznosił doping i zaczęliśmy się
nudzić. Siedziałam więc z chłopakami niemal na samym przodzie grupy i gadałam
przez telefon z Krzyśkiem, informując go, gdzie jestem i że będę mu machać.
Śmiał się ze mnie, że zachowuję się jak nastolatka, ale obiecał, że mi odmacha,
gdy mnie zauważy. Ale mnie nie zauważył… – jęknęłam – mimo że gdy wychodzili na
rozgrzewkę w akompaniamencie gwizdów Legionistów i naszych głośnych oklasków,
ja krzyczałam i wymachiwałam rękoma w jego kierunku. Na nic to się jednak
zdało, więc Patryk musiał mnie wziąć na barana, żebym była bardziej widoczna –
tłumaczyłam dalej. – Tyle tylko, że to nie spodobało się ochronie. I przez to
wywiązała się niezła afera, ale przynajmniej już się nie nudziliśmy. No i ja
przywitałam się z bratem. Wszyscy więc byli zadowoleni – zakończyłam z
uśmiechem.
- A mówią, że to ja zachowuję się jak duże dziecko – Kuba
pokręcił głową, ale mimo tego śmiał się pod nosem.
- Udzieliło mi się od ciebie – dałam mu kuksańca w ramię z
rozbrajającym uśmiechem na ustach. – Poza tym to był naprawdę fajny dzień.
Chłopaki zagrali dobry mecz, tak jak im kazałam, Artjom nieźle zrobił obronę
Legii w balona, przez co wynik jest bardzo korzystny dla nas, ja się świetnie
wybawiłam, co teraz słychać po moim głosie, a do tego w końcu widzę się z tobą
– dodałam i go pocałowałam.
- Jakie z was są słodziaki – szepnął Kosa, który do tej pory
tylko się nam przysłuchiwał, nie zabierając głosu w rozmowie. – Ale i tak wam
nie wybaczę, że wasz klub najprawdopodobniej dzisiejszym zwycięstwem ograbił
mój klub z mistrzostwa – zapowiedział nam.
- Powiedziałabym, że jest mi przykro, ale nie będę kłamać –
uśmiechnęłam się w jego kierunku z rozbrajającą szczerością. – Byliśmy po
prostu lepsi i sam musisz to przyznać. Albo lepiej nic nie mów, bo mi jeszcze mój
dobry humor popsujesz – machnęłam ręką, zanim ten zdążył otworzyć usta. – I nie
wierzę, że to powiem, ale fajnie cię widzieć, młody – dodałam, czochrając go po
głowie. – Choć pewnie gdybyście wygrali, to bym się tak na twój widok nie
cieszyła – przyznałam.
- Osz ty! – krzyknął Kosecki. – Zapamiętam to sobie!
- Tralalala, nic nie słyszę – śmiałam się, zakrywając sobie
uszy rękoma. – Idę się wykąpać. Kuba, dasz mi swoją koszulkę? I ręcznik? Bo nic
ze sobą nie zabrałam – przyznałam, robią słodkie, proszące oczy w jego kierunku.
*
Powinniśmy spać. Było już grubo po północy, każde z nas już
było najedzone, wykąpane i wysłuchało relacji z ust drugiego na temat ostatnich
dni, w których byliśmy daleko od siebie, a mimo to wciąż leżeliśmy wtuleni w
siebie, napawając się swoim towarzystwem. Lubiłam takie chwile, kiedy miałam
Wilka naprawdę blisko siebie i nie miałam nic przeciwko temu, aby trwały jak
najdłużej, jednak Kuba miał jutro mecz i powinien w tym momencie chrapać,
przewrócony na drugi bok, by być wypoczętym. Ten jednak tego nie robił, tylko
nad czymś się zastanawiał. Ja także myślałam o wielu sprawach, mimo że
najchętniej w tej chwili wyłączyłabym myślenie i po prostu cieszyła się tą
chwilą. Bo przecież jutro już wracam do Poznania i znowu nie będę go miała przy
sobie, tylko kilkaset kilometrów dalej. Całe szczęście, że ten sezon dobiega
już końca, bo życie w dwóch różnych miastach powoli zaczynało mi nie służyć.
Mimo że zapewniałam wszystkich naokoło i samą siebie, że daję radę, to coraz
ciężej było mi to wytrzymać. A już zwłaszcza, gdy do naszego następnego
spotkania muszą minąć dwa tygodnie, a nie tydzień, z racji tego, że Kuba najbliższe
spotkanie gra na wyjeździe…
- Lila, co jest? – spytał Wilk, przerywają ciszę między nami.
Nawet nie zauważyłam, kiedy zaczął mi się przyglądać, tak bardzo odpłynęłam. –
Odkąd tylko przyjechałaś do nas, jesteś jakaś nieobecna. Co się stało? Czym się
martwisz? Przecież Kolejorz wygrał, wyjazd ci się udał, więc o co chodzi? –
zainteresował się.
- Myślałam, że tego nie zauważyłeś… – szepnęłam speszona.
- Ja bym nie zauważył? – zdziwił się. – Za dobrze cię znam,
żeby się nie zorientować, że coś jest nie tak, ale nie chciałem o tym rozmawiać
przy Kosie – odpowiedział. – Teraz jednak możesz powiedzieć mi wszystko.
Nie chciałam mu mówić, czym się tak naprawdę martwię, bo
wiedziałam, że jemu też jest z tym ciężko. Poza tym to ja jeszcze nie tak dawno
zapewniałam go, że sobie poradzimy, a teraz miałabym zmienić zdanie? Nie, tak
nie mogło być. Nie mogłam go martwić. Całe szczęście, miałam temat zastępczy.
- Nie przedłużą ze mną umowy w szkole – wyjaśniłam mu więc.
– Dyrektorka mi to wczoraj powiedziała.
I to nie było tak, że tym też się nie martwiłam, bo
martwiłam się, jednak gdzieś tam w środku wiedziałam, że tak będzie i chyba
byłam na o psychicznie przygotowana.
- Dlaczego nic mi wcześniej nie powiedziałaś? – spytał.
- Musiałam to sobie przetrawić, poza tym… wolałam ci o tym
powiedzieć osobiście – wyjaśniłam.
- Rozumiem – pokiwał głową, po czym mocniej mnie objął. –
Ale czym się martwisz? Przecież wiedziałaś, że to będzie tylko pół roku. Sama
się na to zgodziłaś – przypomniał mi.
- Wiem, ale… przyzwyczaiłam się już do tych ludzi, do tych
murów, do… tego wszystkiego – wyjaśniłam mu, robiąc smutną minę. – A tu się
okazuje, że ta poprzednia nauczycielka chce już wrócić do pracy po urodzeniu
dziecka, a dyrektorka, mimo że zapewniała mnie, że jest ze mnie niezwykle
zadowolona, nie może jej zostawić na lodzie, a dla mnie niestety niczego u
siebie nie znajdzie – westchnęłam. – Gdybym była anglistką… dla nich zawsze
jest jakieś miejsce, ale nie dla iberystki. Obiecała mi, co prawda, jak
najlepsze referencje i tak dalej, ale… sam wiesz, jak to jest. Mało która
szkoła decyduje się uczyć swoich uczniów hiszpańskiego. A jak już uczy, to
znaczy, że kogoś już na to miejsce ma.
- Na pewno nie jest tak źle, jak mówisz, słońce – Kuba
ucałował mnie w czoło. – Wiem, że hiszpański to niepopularny język, ale spójrz,
teraz coraz więcej ludzi chce znać wiele języków, bo to pomaga w dalszym życiu,
a konkurencja wśród szkół jest coraz większa, więc na pewno wiele z nich
poszerzy swoją ofertę, by tylko przyciągnąć do siebie uczniów. Poza tym są
jeszcze szkoły językowe – dodał.
- Masz rację – przytaknęłam. – Wiem, nie powinnam się tak tym
przejmować, po prostu już się tam zadomowiłam i dlatego jest mi tak ciężko… –
westchnęłam. – Poza tym chyba dobrze się stało, bo jeślibyś miał grać gdzieś w
innej części Polski czy świata, to i tak musiałabym z tej pracy zrezygnować… –
mówiłam, wyrzucając wszystko z siebie.
- Na pewno znajdziesz sobie coś innego, skarbie i to
gdziekolwiek byśmy nie pojechali – zapewnił mnie Kuba, a w jego głosie
słyszałam niezwykłą pewność. – Jesteś świetna w tym, co robisz, bo robisz to z
sercem. Do tego masz genialne podejście do młodzieży, każda szkoła chciałaby
mieć takiego pedagoga jak ty. Ja wiem, że trudno jest zmienić otoczenie, ale
robiąc to, możesz się przekonać o swojej wartości. Poza tym ty lubisz wyzwania
i zawsze sobie świetnie z nimi radzisz – przytulił mnie do siebie.
- Dziękuję, kochanie, że tak we mnie wierzysz – wtuliłam się
w niego.
- Pamiętaj, że jestem twoim najwierniejszym fanem –
powiedział, po czym mnie pocałował.
- Pamiętam. Tak jak ja twoją – uśmiechnęłam się do niego.
Nic więcej do szczęścia nie było mi trzeba.
*
Po powrocie do Poznania czekał na mnie ostatni tydzień z
moją wychowawczą klasą. W ostatni piątek kwietnia mieliśmy zakończenie liceum,
na które mogłam ze spokojem iść, nie musząc rezygnować z wyjazdu do Gdańska,
bowiem Lechia grała w ten weekend w Łodzi. Mieliśmy więc z Kubą zobaczyć się
dopiero w majowy weekend, spędzając osobno nadchodzącą sobotę i niedzielę. Moja
klasa organizowała imprezę, na którą zostałam zaproszona, więc na pewno nie
będę się nudzić – w piątek zaszaleję, w sobotę to odchoruję, a w niedzielę… coś
się wymyśli. Poza tym nie zaszkodzi nam jak trochę za sobą zatęsknimy, a
przynajmniej tak sobie wmawiałam. Wiedziałam jedno – obojętnie, co czujemy,
musimy dać sobie radę.
Tymczasem ja również miałam dla mojej klasy małą
niespodziankę, tak, aby dobrze mnie zapamiętali. Poza tym odkąd tylko ich
przejęłam, nie sprawiali mi zbyt wielkich kłopotów wychowawczych, wręcz byli
cudowną i kochaną grupą, należała więc im się za to nagroda. Dlatego w środę
kazałam im wszystkim zabrać ze sobą sportowe stroje i czekać na mnie o wpół do
dziesiątej przed Stadionem Miejskim w Poznaniu. Chłopaki nie bardzo wiedzieli,
o co chodzi, bowiem niczego więcej im nie zdradziłam i mogli się tylko domyślać,
jakie mam wobec nich zamiary, jednak mimo to stawili się wszyscy, bo ich o to
poprosiłam. A może przez to, że byli ciekawi, co takiego zaplanowałam? Nie mam
pojęcia, najważniejsze jednak, że tego niemal ostatniego dnia naszej współpracy
pokazali mi, że wciąż mogę na nich liczyć. Bo trochę głupio by było odwoływać
to, co dla nich zaplanowałam przez to, że sami zainteresowani nie przyszli…
- Dobrze, widzę, że jesteście wszyscy – uśmiechnęłam się więc
do nich, kiedy ich już przeliczyłam i upewniłam się, że nie mam zwidów i
naprawdę wszyscy są. – Bardzo dobrze, bo inaczej wrócilibyśmy do szkoły i mielibyście
lekcje.
- I to nas przekonało – zaśmiali się.
- A już myślałam, że to moje towarzystwo tak na was
podziałało – udałam smutną, co chyba mi się udało, bo zaraz po tym zaczęli mnie
zapewniać, że tak właśnie było i że się tak tylko ze mną droczą. Wazeliniarze.
- Dobrze już dobrze – uciszyłam ich, bo przez to wszystko
powstał niepotrzebny rozgardiasz. – Z racji tego, że jest to ostatni nasz
wspólny dzień w szkole w takim składzie, pomyślałam sobie, że zasłużyliśmy na
małe wagary, będąc tak fajną klasą przez ostatnie pół roku – uśmiechnęłam się
do nich. – I postanowiłam je wam jakoś zorganizować, żebyście się nie szlajali
bez celu po mieście. I żebyście też mieli ze mną fajne wspomnienia – dodałam
nieskromnie. – Uruchomiłam więc trochę swoich znajomości i tak dalej, i o to
jesteśmy tutaj. Pomyślałam, że z racji, iż jesteście klasą sportową, najlepszym
wypoczynkiem będzie dla was… trening. I jeśli macie ochotę, to za chwilę
wejdziemy na trening Lecha, a nawet… weźmiemy w nim udział.
- Ale jak to weźmiemy? – zainteresowali się od razu.
- No a po co kazałabym wam ubrać się na sportowo i zabrać ze
sobą korki? – uśmiechnęłam się do nich zadowolona z siebie, bo widziałam, że po
pierwszym zaskoczeniu mój pomysł przypadł im do gustu. – Panowie, mecz mamy do
wygrania!
Ustalając tą wizytę z kierownikiem zespołu i z trenerem
niechcący wspomniałam, że większość mojej klasy gra w piłkę nożną. Z początku
miała być to tylko taka towarzyska wizyta, jednak tak od słowa do słowa
ustaliliśmy, że dzisiejszy poranny trening Lechitów będzie małym meczem zespołu
przeciwko mojej klasie. I chyba niepotrzebnie się bałam, że chłopakom nie
spodoba się mój pomysł, bo po ich minach widać było, że oprócz zaskoczenia, są
też niesamowicie podekscytowani i… zadowoleni. Wprowadziłam więc ich na tyły
stadionu, cały czas opowiadając im o naszym najbliższym zadaniu. Bo przecież to
nie były żarty – musiałam udowodnić Lechitom, jaką mam świetną klasę! Gdy
dotarliśmy na miejsce, boiska treningowe były jeszcze puste, jednak na parkingu
za stadionem stały dobrze mi znane samochody, zapewne więc za chwilę Lechici wyjdą
z szatni. Brama od boisk była otwarta, tak jak prosiłam, więc weszliśmy na nie,
aby chłopcy mogli się przygotować do tego spotkania.
- Ja będę waszym trenerem – mówiłam do nich, gdy wiązali
buty. – Znam Lechitów trochę i wiem, jakie są ich słabe punkty. Tylko musimy je
wykorzystać a wygramy. Oni na pewno z początku nie podejdą poważnie do tego
zadania, bo będą myśleli, że to zabawa, musimy wtedy uzyskać sporą przewagę. A
później nie pozostaje nam nic innego, jak ją utrzymać. Ja w was wierzę i wiem,
że sobie poradzimy – powiedziałam do nich pełna optymizmu. – W końcu która
klasa wygrała szkolny turniej piłkarski?
Odpowiedź była prosta – nasza. I to ze sporą przewagą nad resztą.
Musieliśmy teraz tylko udowodnić naszą wartość.
Nie było to jednak takie proste jak mi się wydawało w
trakcie układania tego planu. Mecz był zacięty od samego początku, obydwie
drużyny dość poważnie podeszły do tematu – znaczy na tyle, na ile to było
możliwe. Widziałam zaangażowanie u moich chłopaków i byłam z nich dumna,
zwłaszcza, gdy trener Rumak podszedł do mnie, pytając się mnie, gdzie chłopaki
grają, bo niektórzy z nich nadawaliby się do juniorów starszych Lecha. Co
prawda niektórzy mieli za sobą przygodę w Kolejorzu, czy w innej dobrej
akademii, jednak mimo wszystko takie słowa wiele dla mnie znaczyły. A gdy
widziałam, jak chłopaki świetnie się bawią, byłam zadowolona, że mogłam sprawić
im taką frajdę. I w sumie chyba nie tylko oni ją mieli, bo Lechici też czuli
się jak ryby w wodzie i biegali po boisku w wyśmienitych humorach.
- Dobrze ich wyszkoliłaś, młoda! – krzyknął do mnie Murawski
z drugiej strony boiska.
- W końcu to moja krew! – Kotor dumnie wypiął pierś przed
siebie, obejmując mnie ramieniem i odpowiadając mu.
Bronił Jasmin, więc mój brat mógł bez przeszkód stać obok
mnie i oglądać ze mną to spotkanie. Lechici, co prawda, oznajmili, że to
zdrada, ale Krzysiek za bardzo się tym nie przejmował, biorąc te uwagi za żarty
i nawet mi trochę podpowiadał. Kochany mój.
- Wy się tu ze mną tak nie spoufalajcie, bo i tak wygramy –
pokazałam im język, słysząc, jak reszta Lechitów również zaczyna chwalić moich
chłopaków.
Mimo że próbowałam te słowa obrócić w żart, moje serce rosło
z dumy.
- A co, chcesz się założyć, że to jednak my wygramy? –
zaśmiał się Wołąkiewicz i pokazał mi język.
On również nie grał i najwidoczniej mu się nudziło, skoro
takie pomysły przychodziły mu do głowy.
- Jasne, a o co? – spytałam od razu, mimo że Kotor posłał mi
ostrzegawcze spojrzenie, jakby we mnie nie wierzył i jakby wolał, abym tego nie
robiła.
- O stówę – powiedział zadowolony z siebie Hubert, jakby
sądził, że już ma te pieniądze w kieszeni i że będzie to szybkie wzbogacenie
się.
Niedoczekanie jego, już ja się o to postaram.
- Tak nisko nas cenisz? – mruknęłam, biorąc go pod włos i
uśmiechając się cwaniacko. – Pięć stów – podniosłam stawkę.
- Lila, nie przesadzaj! – ostrzegł mnie Krzysiek,
spoglądając na mnie srogo.
- Braciszku, wiem co robię – ucałowałam go w policzek, by
się uspokoił. – To co, Żabcia, wchodzisz w to, czy się cykasz? – powiedziałam do
Wołąkiewicza z cwanym uśmieszkiem.
- Wchodzę! – ten krzyknął pewny swego, po czym Ivan, również
stojący wśród naszego małego zgromadzenia (które z każdą chwilą się
powiększało), przeciął nasz zakład.
Nie wiem, skąd brałam taką pewność w sobie, że moja klasa
sobie poradzi bądź co bądź z ekstraklasowym zespołem, ale postanowiłam zaufać
mojej intuicji. Jeśli się nie uda, to trudno, będę o pięć stów w plecy (i będę musiała
znosić puszącego się jak paw Huberta), ale przynajmniej pokazałam chłopakom, jak
bardzo w nich wierzę. I oni chyba poczuli moją wiarę w nich, bo nagle zaczęli
biegać po boisku jakby dwa razy szybciej i starać się dwa razy bardziej.
Słuchali moich wskazówek, które co chwila posyłałam im z boku i wykonywali je
całkiem nieźle – na tyle, na ile potrafili. Niestety, do końca spotkania było
coraz bliżej, a na prowizorycznej tablicy wyników wciąż utrzymywał się remis.
Do tego jeszcze Lechici w ostatnich minutach zamknęli nas we własnych polu
karnych, nie mając zamiaru nam popuścić i strzelić tego decydującego gola. Już
miałam wyciągać z torebki koszulkę z moim nazwiskiem na plecach 9którą zabrałam
ze sobą tak w razie czego) i się w nią przebrać, by jako grający trener wejść
na boisko i rozproszyć trochę Lechitów swoją obecnością, pomagając chłopakom w
zwycięstwie, gdy Szymon, nasz bramkarz, długim podaniem uruchomił Michała, który
świetnie przyjął i popędził w stronę bramki, w której Jasmin nie miał zbyt
wiele do roboty, dlatego od kilku minut posyłał w moim kierunku głupie miny.
Wszyscy spodziewali się, że Michał będzie strzelał, nawet sam Burić, który już
doprowadził się do porządku i wzmógł swoją czujność, ale tymczasem on podał do
dobrze ustawionego Łukasza, który z bliskiej odległości… prawie wpakował piłkę
do siatki. Niestety, prawie robi wielką różnicę. Po tej akcji czas się skończył.
Był remis. O zwycięstwie miały więc zdecydować rzuty karne. Wytypowałam piątkę
wykonujących, zapowiadając im, że jeśli przyjdzie kolej na szóstego zawodnika,
to będę nim ja. Moja klasa była nieco zdezorientowana, ale to ja byłam tutaj
trenerem i miałam decydujący głos, więc nie mieli nic do gadania.
I dobrze wiedziałam, co robię, bowiem… wyszło na moje.
Wygraliśmy.
- Moje chłopaki! – powiedziałam dumna z nich i pobiegłam do
nich, by im pogratulować, ponieważ… wygraliśmy to! Co prawda w rzutach karnych,
ale zawsze.
- Moja krew! – tymczasem dumny Kotor krzyczał zza linii
bocznej, chwaląc się wszystkim, że jestem jego siostrą.
Nic dziwnego, w końcu to ja strzeliłam ostatnią bramkę.
- Ale ona grała nie fair – oburzał się Żaba. – Poza tym to
nie ten przedział wiekowy.
- Uuu – jęknęli Lechici, wiedząc, co się święci.
- Nie fair by było, gdybym zdjęła koszulkę – pokazałam mu
język. – Poza tym nie mów mi, że nie umiesz przegrywać i dlatego będziesz mi
wypominał mój wiek – postanowiłam jego słowa nie brać na poważnie i wszystko
obrócić w żart. Nie chciałam w towarzystwie mojej klasy robić awantury, jednak
Hubertowi te słowa nie ujdą tak łatwo na sucho. – Wyskakuj z kasy, dalej, dalej
– śmiałam się.
- Nie sądziłem, że grałaś w piłkę – powiedział Kamiński,
klepiąc mnie po plecach, jakby był pod wrażeniem.
Kompletnie nie reagowaliśmy na gadkę Wołąkiewicza, że to
niesprawiedliwe i że on się nie zgadza. Bo nie miał racji. Poza tym wszyscy
brali to jako zabawę. Za wyjątkiem Huberta, rzecz jasna.
- Mając brata piłkarza i obracając się w tym światku, trudno
nie znać podstawowych zagrań – wzruszyłam ramionami, bo to nie było nic
nadzwyczajnego.
Lechici jednak uważali inaczej.
- Lila mnie trenowała – odparł więc roześmiany Kotor, by im
wyjaśnić, skąd u mnie te umiejętności. – Zawsze, gdy nie miałem z kim grać,
brałem ją na podwórko i broniłem jej strzały. Na początku wszystkie były zbyt
słabe i nie miałem przy nich za dużo do roboty, ale jak się moja mała złośnica
zawzięła, to po jakimś czasie w większości przypadków nie miałem szans.
- Bo się ze mnie nabijał, głupek – wyjaśniłam im
naburmuszona. – Myślał, że jak jest starszy, to mu wszystko wolno.
Niedoczekanie jego. Poszłam więc do Piotrka i ten mnie nauczył jak mam strzelać
– uśmiechnęłam się.
- Pani jest niesamowita – odparł Bartek, kręcąc głową z
uśmiechem. – A myśleliśmy, że już wiemy o pani wszystko.
- Och, wszystkiego to nie wie o mnie nikt, nawet ja sama – odpowiedziałam
zadowolona. – Poza tym mam nadzieję, że się wam podobało – uśmiechnęłam się do
nich.
- Jasne! – krzyknęli zgodnie w odpowiedzi. – Czy już możemy
prosić o powtórkę?
Zaśmiałam się.
Spędziliśmy na stadionie jeszcze sporo czasu tamtego
przedpołudnia. Były śmiechy, poważne i mniej poważne rozmowy, zdjęcia,
autografy, wspólna pizza i nawet mała wycieczka po stadionie. To był naprawdę
udany dzień, który pewnie długo będę wspominać z rozrzewnieniem. Naprawdę bardzo
zżyłam się z chłopaki przez te ostatnie miesiące, co jeszcze bardziej pokazał
mi piątek i zakończenie liceum, kiedy to ja – rzadko wzruszająca się osoba –
płakałam jak bóbr, rozdając chłopakom świadectwa i życząc im powodzenia w
dorosłym życiu. Nie mogłam uwierzyć, że to już koniec. A gdy tylko dostałam od
nich prezent, który miał sprawić, że zawsze będę o nich pamiętała – duże oprawione
wspólne grupowe zdjęcie z balu maturalnego z ich podpisami oraz zawieszkę do
bransoletki, która miała mi przypominać, że kiedyś byłam wychowawczynią ich
klasy – z żalu niemal pękało mi serce. Bo choć obiecaliśmy sobie, że się
będziemy ze sobą kontaktować, to wiedziałam jak to się skończy – każdy pójdzie
w swoją stronę i z naszej obietnicy nic nie zostanie.
Oprócz wspomnień, bo tych nikt nam nie zabierze. Nigdy.
____________________
Miał być dawno temu, jest teraz. Nie martwcie się, już
niedługo nie będziecie musieli się męczyć ze mną i moim nieregularnym
dodawaniem rozdziałów, bo zbliżamy się ku końcowi. Jeszcze odrobina
cierpliwości.