wtorek, 1 października 2013

43. Weekend z Melą.



Ostatni tydzień minął jak z bicza strzelił. Nie zdążyłam się nawet obejrzeć, a po niedzielnym obiedzie u Kotorowskich nagle nadszedł piątek, początek kolejnego weekendu. Mimo tego ogromnego kroku w przód, jak to Krzysiek nazywał przyjęcie przeprosin jego rodziców przeze mnie, jakoś wielkich zmian w moim życiu nie zauważyłam, choć Kotor usilnie próbował mi wmówić, że one nastały. Szkoda tylko, że ja ich nie zauważałam… Znów codziennie rano z ochotą – mniejszą lub większą – wstawałam do pracy, gdzie spędzałam kolejne kilka godzin życia z moimi uczniami, czasem nawet zostając dłużej niż to konieczne. Jako, że matura zbliżała się wielkimi krokami, a do moich wychowanków powoli zaczęło docierać to, co nieuniknione, miałam spore ręce roboty. Ale tak nawet było dla mnie lepiej, bo jakoś nie bardzo chciałam wracać do pustego mieszkania… Kiedy już jednak dłużej nie mogłam siedzieć w liceum, bo nie miałam ku temu jakiegokolwiek pretekstu, zazwyczaj szwendałam się bez celu po mieście, wracając do domu okrężnymi drogami. Sama z siebie się śmiałam, że na nowo zwiedzam miasto. To jednak także nie mogło trwać w nieskończoność. Tylko, że ja naprawdę nie miałam żadnych pomysłów, jak powinnam wypełnić moje samotne popołudnia, dlatego zazwyczaj zabijałam ten wolny czas niepotrzebnym myśleniem. Najgorsze było to, że mimo tego niczego konstruktywnego nie wymyśliłam. Wciąż nie miałam pojęcia, co powinnam zrobić z rodzicami Krzyśka, którzy próbują kuć żelazo póki gorące i jakoś wynagrodzić mi te piętnaście ostatnich lat życia, podczas których się mną nie interesowali. Niby im wybaczyłam, jednak nie potrafiłam tak z dnia na dzień o tym zapomnieć i ot tak sobie przejść do normalności. To nie było w moim stylu, a pan Karol i pani Maria nie bardzo potrafili tego zrozumieć. Do tego w tej batalii byłam osamotniona, bo Krzysiek bardziej stał po stronie rodziców. Nic w tym dziwnego, chciał, aby jego rodzina w końcu zachowywała się jak rodzina, a nie była nią tylko na papierze. To nie było jednak takie proste, jak by się to wszystkim mogło wydawać…
To nie to jednak spędzało mi sen z powiek. Bardziej martwiłam się tym, że wciąż nie wiedziałam, co mam zrobić z Kubą. Wielokrotnie łapałam samą siebie na myśleniu o nim, czy wyobrażaniu sobie na przeróżne sposoby naszego najbliższego spotkania. Raz wszystko kończyło się szczęśliwie, a raz… wręcz odwrotnie. Popadałam z jednej skrajności w drugą skrajność, wciąż nie wiedząc, na czym stoję. Co jakiś czas trzymałam w dłoni telefon z zamiarem wybrania jego numeru i postawienia na szczerość. Na razie jednak to ostatnie nie bardzo mi się udawało… Co prawda rozmawiałam z nim raz podczas ostatnich kilku dni, ale nie trwało to więcej niż dwie minuty. Wilk spieszył się wtedy na trening, więc wymieniliśmy tylko kilka podstawowych informacji i tyle było z naszej rozmowy. Kuba miał do mnie zadzwonić, ale minęły już jakieś dwa dni od tego i jak się nie odzywał, tak się do mnie nie odzywał. A ja chyba byłam zbyt honorowa, aby jako pierwsza wyciągnąć dłoń, zwłaszcza, że to on mi coś obiecał…
I tak toczyło się moje życie.
Na moje szczęście, dzwonek do drzwi przerwał mi rozmyślanie na te przykre tematy. To na pewno Krzysiek z Amelką stoją właśnie na wycieraczce przed moim mieszkaniem i czekają, aż im otworzę. W końcu to dziś rozpoczynał się weekend, który Mela miała spędzić u mnie. Co prawda chciałam odebrać ją ze szkoły, jednak Kotor uparł się, że to on odprowadzi swoją córkę do mnie, ryzykując nawet spóźnieniem się na trening (co nowemu trenerowi na pewno się nie spodoba). Ale jak on się uprze, to jak z osłem – nie przegada się mu. Ani prośbą, ani groźbą. Trzeba się więc dostosować.
Widzicie, tak bardzo ostatnio byłam zajęta sobą, swoimi nieokiełznanymi uczuciami, problemami zdrowotnymi, rozpamiętywaniem starych urazów, zastanawianiem się nad przeróżnymi sprawami, że nawet nie zdążyłam należycie pożegnać się z trenerem Bakero. Choć zapewne byłoby to trudne, bowiem zarząd uprzedził byłego już trenera Kolejorza (ach, jak to pięknie brzmi – byłego trenera!), że kibice czekają na niego pod stadionem, dlatego Bask zmył się z Poznania niepostrzeżenie, nie odbierając nawet od kibiców pożegnalnego prezentu – taczki, która teraz leży w magazynie Ultrasów i czeka na odpowiednią okazję (czyli taką, kiedy Bakero powróci do Polski). Ale przynajmniej mogę już wrócić na trybuny poznańskiego stadionu, by znów poskakać sobie w Kotle, dopingując Lecha.
Ach, jak ja się za tym stęskniłam!
- Ciocia! – Melka wpadła do mieszkaniu jak burza, zaraz po otworzeniu przeze mnie frontowych drzwi i od razu przytuliła się do mnie. – Nawet nie wiesz, jak się nie mogłam doczekać tego weekendu! – krzyknęła euforycznie.
- Ja też się nie mogłam doczekać – odpowiedziałam jej z szerokim uśmiechem, którego nie mogłam powstrzymać, widząc moją bratanicę tak uszczęśliwioną. – Rozgość się, kochanie, a ja chwilkę porozmawiam z tatą, dobrze? – spytałam.
Mała pokiwała głową, po czym ściągnęła kurtkę, szalik, czapkę, rękawiczki oraz zimowe jeszcze buty (była już połowa marca, ale na dworze, niestety, wciąż panowała mało wiosenna pogoda) i energicznie, prawie w podskokach, podreptała do salonu ze szkolnym plecakiem na plecach.
- Nawet nie wiesz, jak Mela się cieszy na te nadchodzące dwa dni – zaczął Krzysiek, kiedy tylko jego córka oddaliła się od nas na odległość, która uniemożliwia jej podsłuchiwanie. – Cały tydzień mówi w kółko o cioci Lilii i o tym, jak się z nią świetnie będzie bawić.
Niesamowicie miło było mi słyszeć takie słowa, jednak z każdym kolejnym takim stwierdzeniem coraz bardziej obawiałam się, że coś nie wyjdzie, coś pójdzie nie tak i mała wróci do domu zawiedziona najbliższymi dniami i swoją ciotką.
- Mam nadzieję, że nie zawiodę jej oczekiwań – westchnęłam z przejęciem.
- Coś ty! Jesteś przecież najlepszą ciocią na świecie, mała na każdym kroku to wszystkim powtarza – Kotor poklepał mnie pokrzepiająco po ramieniu. – Jesteś pewna, że tego chcesz?
- No jasne, przecież najlepsze ciotki na świecie nigdy nie łamią danych obietnic! – obruszyłam się, słysząc jego pytanie. – A poza tym pewnie coś zaplanowałeś dla Sylwii, nie mogłabym ci psuć tych planów. W końcu chata wolna, oj będzie bal – zanuciłam.
Za mój dość sugestywny śmiech, dosłałam przez głowę od Krzyśka, żywo oburzonego moim zachowaniem.
- Tobie to tylko jedno w głowie – Kotor pokręcił głową, jednak nie potrafił powstrzymać się od szerokiego uśmiechu. – Ale tak, mam zamiar wykorzystać tą chwilę wolności i spokoju. W końcu mówiłem ci kiedyś, że chciałbym mieć syna, no nie? A ty chyba chciałabyś mieć bratanka? – podpuszczał mnie.
- No jasne, że bym chciała! Bardzo! Nakupowałabym mu koszulek Lecha, zabierała ze sobą na mecze… ach, ale by było! – westchnęłam rozmarzona. Amelka, niestety, nie chciała nawet słyszeć o pójściu na mecz Kolejorza, do oglądania taty w telewizji też od zawsze trzeba ją było długo namawiać. Nie lubiła piłki nożnej i nie wiem, po kim to odziedziczyła. Chyba po Sylwii. – Więc jakby co, to polecam się na przyszłość – mrugnęłam porozumiewawczo w jego stronę.
- Nie wiem, czy po tym weekendzie twoja oferta będzie jeszcze aktualna – mruknął Kotor – jak ci Mela nieźle da do wiwatu – dokończył po chwili, abym znowu sobie czegoś nieodpowiedniego nie pomyślała.
- Nie bój żaby, brat – zaśmiałam się, klepiąc go uspokajająco po ramieniu. – Akurat charakterek mała ma po mnie, więc nie myśl sobie, że mnie tak łatwo złamie. W końcu trafił swój na swego.
Zamyślony Krzysiek przyjął moje zapewnienia kiwnięciem głowy i przestał mnie odwodzić od tego pomysłu. Poza tym chyba był świadomy tego, że nawet jeślibym jakimś cudem nie chciała zrealizować swojej obietnicy, nie wytłumaczyłby tego Melce. Było za późno, klamka zapadła niecały tydzień temu. Do tego jakoś nie bardzo wierzyłam w to, że Kotor chce, abym zrezygnowała ze swojego pomysłu – wizja wolnej chaty była nazbyt kusząca, aby z niej nie skorzystać.
Po chwili więc dostałam wskazówki, jak mam ubierać Melę, czego mała ma nie jeść, o której ma iść spać, na którą jutro mamy się stawić na termach maltańskich, by Mela nie spóźniła się na trening, co w ciągu najbliższych dwóch dnia powinna zrobić, aby w poniedziałek nie poszła nieprzygotowana do szkoły i tym podobne. Kotor zapewne mówiłby o wiele dłużej, przypominając mi najbardziej oczywiste rzeczy, gdyby nie spojrzał na zegarek i nie stwierdził, że już jest spóźniony. W pospiechu więc pożegnał się z córą, nakazując jej bycie grzeczną i słuchanie we wszystkim cioci, po czym ucałował mój policzek, życząc mi powodzenia, wytrwałości i cierpliwości oraz zarzekając, że w razie czego mam do nich od razu dzwonić, niezależnie od dnia i godziny. Obiecałam mu, że będziemy grzeczne i niczego głupiego nie zrobimy, po czym zamknęłam za nim drzwi z ciężkim westchnieniem ulgi, że już sobie poszedł.
Był tak samo nadopiekuńczym tatusiem, jak bratem.
- No, wreszcie sobie poszedł – westchnęłam, wchodząc do salonu. – Wreszcie zostałyśmy same.
Mela uśmiechnęła się, słysząc moje słowa.
- Nie przejmuj się ciociu, tatuś już po prostu taki jest – odpowiedziała. – Można się przyzwyczaić.
W tej chwili brzmiała jak nastolatka, która przyjmuje wszystko ze stoickim spokojem. Nie potrafiłam się nie uśmiechnąć.
- Ja jakoś nie umiem – rzuciłam, przypominając sobie, że Kotor traktował mnie tak samo, gdy byłam mała. Choć tak właściwie, to on wciąż mnie tak traktuje, tylko może nie afiszuje się z tym aż tak bardzo… Ciekawe, jak Mela będzie znosić to w przyszłości? – No, ale mamy go już z głowy. To co, teraz pokażę ci twój pokój, a potem wstawię zapiekankę do piekarnika i pooglądamy moje pływackie trofea, bo chyba chciałaś je zobaczyć? Co ty na to?
Mała ochoczo przystała na moją propozycję.


*


Po obiedzie postanowiłyśmy pójść nad Wartę. Co prawda nie miałyśmy daleko, praktycznie rzut beretem, ale nawet taki krótki spacer bardzo nam się przyda, w końcu ruch to zdrowie. A takie siedzenie i wspominanie dawnych czasów bardzo człowieka wykańcza. Przynajmniej mnie, bo Amelka raczej tryskała energią. Nigdy nie zrozumiem, skąd w dzieciach jest tyle siły. Mnie zmęczyło odpowiadanie na pytania ciekawskiej sześciolatki, która chciałaby wszystko wiedzieć – między innymi, jak z to z moją karierą było, dlaczego wszystko się tak skończyło, jak kiedyś przebiegały treningi i tym podobne. A gdy już zakończyłyśmy temat pływania, Mela przeszła do historyjek rodzinnych. Chciała wiedzieć na przykład to, jaki był tata, gdy był młody, jak się poznał z mamą i tak dalej. Dlatego ten spacer przyjęłam z westchnieniem ulgi, mając nadzieję, że dzięki niemu Mela zgubi trochę pokładów swojej niespożytej energii. A gdy ruszyła na podbój placu zabaw, moje nadzieje się jakby jeszcze bardziej rozbudziły.
Kotor jednak miał rację – mała potrafi dać człowiekowi nieźle w kość. Ale takie przecież są dzieciaki. Wiedziałam więc, na co się piszę. Poza tym, widząc jej uśmiech i słysząc jej śmiech, nagle odechciewa się narzekań. Radość tryskająca z dzieci, jakoś tak nagle przechodzi na dorosłego i od razu robi się człowiekowi lepiej. Może mam tak, bo od zawsze lubiłam dzieciaki? I to ze wzajemnością. Już maluchy w domu dziecka garnęły do mnie z ochotą, mimo że wtedy nie byłam grzeczną dziewczynką. Teraz też, idąc ulicą, dzieci uśmiechają się do mnie. Z młodzieżą również potrafię nawiązać dobry kontakt. Przynajmniej z moimi wychowankami mi to jakoś wychodzi. Sama nie wiem, jaki jest tego powód, ale cieszyła mnie ta więź z dziećmi. W końcu sama chciałam je kiedyś mieć. Przynajmniej dwójkę, żeby miały kogoś bliskiego, gdy rodziców już zabraknie, do kogo będą mogły zwrócić się o pomoc. Dokładnie tak, jak to jest ze mną i z Krzyśkiem.
Siedziałam na ławce, rozmyślając o tym i o owym, i przyglądałam się roześmianej Melce, nawiązującej nowe znajomości. Przed chwilą nikogo tutaj nie znała i nie bardzo chciała iść się pobawić, a teraz huśta się na huśtawce, rozprawiając żywo o czymś z kolegą, huśtającym się obok niej. To też mnie od zawsze zastanawiało w dzieciach, że ot tak sobie potrafią podejść do drugiego, złapać go za rękę i oznajmić, że od teraz są najlepszymi przyjaciółkami. Szkoda, że później cała ta otwartość gdzieś znika, ludzie zamykają się w sobie i nie mają ochoty na nowe znajomości…
Ech, trochę, jakbym mówiła o sobie… A tak właściwie, to ciekawe, gdzie się podziewa teraz moja przyjaciółka z przedszkola. Hm, jak ona w ogóle miała na imię? Boże, dlaczego ta człowiecza pamięć jest taka krótka?
- Cześć, Lila – usłyszałam nagle tuż obok mojego ucha. Po chwili poczułam, że ten ktoś przysiada się do mnie, mimo że mu tego nie proponowałam.
Madzia! Tak, miała na imię Madzia! Jak mogłam zapomnieć? Przecież byłyśmy nierozłączne w przedszkolu, zwłaszcza podczas leżakowania, którego obie nie lubiłyśmy. Panie przedszkolanki miały z nami przerąbane. Biedne.
- Pięknie wyglądasz, jak zawsze – Hubert ciągnął niezrażony moim brakiem zainteresowania dla jego osoby. – Gdy cię ostatnio widziałem, miałaś jeszcze ten twarzowy gips.
- Gips nigdy nie jest twarzowy – westchnęłam, wracając na ziemię.
Już miałam nadzieję, że da sobie spokój z tymi podchodami, jednak moje nadzieje okazały się być płonne.
- Ładnemu to we wszystkim ładnie, nawet w gipsie – uparcie trwał przy swoim.
- Niech ci będzie – westchnęłam zrezygnowana, wiedząc już, że się nie odczepi. – A tak właściwie, co robisz na placu zabaw? – spytałam, chcąc zmienić ten kłopotliwy temat i to najlepiej jak najszybciej.
Przyjrzałam się mu uważnie kątem oka. Gdy go ostatni raz widziałam, był przybity i sprawiał wrażenie człowieka żałującego swoich czynów. Teraz znów tryskał humorem i pewnością siebie, jakby był przekonany, że wszystkie krzywdy zostały mu już wybaczone. A ja jakoś nie przypominałam sobie, abym mu je kiedykolwiek odpuściła. To, że wymieniliśmy kilka zdań w ciągu ostatniego miesiąca, nie prowadzi od razu do poprawienia naszych stosunków. Przynajmniej nie z mojej strony.
Ale Hubert chyba tego nie rozumie.
- Zobaczyłem, że tu siedzisz i postanowiłem podejść, by porozmawiać. Jakoś nie umiem tak przejść obok znajomych, jakbym ich nie znał.
A szkoda, że tak nie umie. W końcu tak byłoby lepiej dla naszej dwójki.
- A co ty tu robisz? – zainteresował się, przyglądając mi się uważnie z takim samym uwielbieniem, jak wtedy, gdy byliśmy razem.
- Przyszłam z bratanicą – odpowiedziałam ostrożnie.
W głowie zapaliła mi się żółta lampka ostrzegawcza, gdy tylko usłyszałam jego pytanie. W końcu wciąż miałam w pamięci to, jak mnie traktował, jak chciał mnie zmienić, abym była kimś innym – tym, kim on chciałby, abym była, co niekoniecznie było zgodne z moim charakterem. Nie chciałam więc dać mu powodów, aby myślał, że to, co kiedyś było, może teraz wrócić. Może wciąż byłam sama, może nie miałam perspektyw na szczęśliwy związek, zwłaszcza, że wciąż byłam nieszczęśliwie zakochana, ale nie miałam zamiaru zabijać klina klinem. Zwłaszcza takim, który miał na imię Hubert.
A poza tym wolałam, aby prawnik w nasze kontakty nie wciągał moich bliskich, mając na uwadze, że może posunąć się do wszystkiego. Musiałam być ostrożna.
- Och – westchnął rozpromieniony – zawsze lubiłaś dzieci. Pamiętam, kiedy poszliśmy do moich znajomych, wiesz, do tych, którzy mają trzyletnie bliźniaki. Bardzo rozczulił mnie twój widok z nimi…
- Hubert, w co ty grasz? – przerwałam mu, przyglądając się najbardziej podejrzliwie, jak tylko umiałam.
Nie mogłam przecież pozwolić, aby swoją gadką szmatką zamydlił mi oczy.
- W nic – uśmiechnął się jak niewiniątko. – Nie rozumiem twojej reakcji. Nie można już powspominać?
- Można, oczywiście, że można – przytaknęłam. – Ale Hubert, pomyśl sobie, jak to wygląda z mojej strony. Ni stąd, ni zowąd podchodzisz do mnie i mówisz o czymś, co oboje doskonale wiemy, jak się skończyło. Co chcesz przez to ugrać?
- Myślałem, że jesteśmy przyjaciółmi…
- Nigdy ci tego nie proponowałam – zaprzeczyłam od razu, chcąc zdusić w zarodku jego pomysły i pewność siebie. – Poza tym nie wyobrażam sobie bycia twoją przyjaciółką. Nie zrozum mnie źle, ale to nie jest możliwe.
Hubert się zasępił, ale tylko na chwilę. Zmiany jego wyraz twarzy momentami mnie przerażały.
- Czyli, że mam jeszcze szansę – to raczej było stwierdzenie, niż pytanie, ale wolałam uznać je za to drugie.
- Nie, Hubert, nie masz – powiedziałam stanowczo.
- Szansa jest zawsze i nikt nigdy mi jej nie odbierze – powiedział poważnie. – A już zwłaszcza ty – dorzucił, po czym zerwał się z miejsca i ruszył w stronę bloku.
Chwilę siedziałam z szeroko otwartymi oczami, nie bardzo pojmując, co się przed chwilą stało. Zaczęłam się zastanawiać, w którym zdaniu Hubert mógł wyczytać drugi sens, żeby stwierdzić, że ma u mnie jeszcze jakąś szansę. Wydawało mi się, że wszystko, co mówię, jest jasne i klarowne.
Boże, czy ja się kiedykolwiek od niego uwolnię?
- Ciociu, ciociu – Melka potrząsnęła mną lekko, chcąc, abym zwróciła na nią swoją uwagę. Nawet nie zauważyłam, kiedy skończyła się bawić i podeszła do mnie. – Możemy już wracać do domu?
- Coś się stało? – spytałam zaniepokojona, przenosząc całą uwagę na nią.
- Nie, ale już mi się znudziło. Poza tym większość dzieci już poszło do domu, a ja nie chcę się bawić sama – mruknęła smutno.
- W porządku – odpowiedziałam, poprawiając czapkę na jej głowie – chodźmy – dodałam, łapiąc ją za rękę.
- Ciociu, a co to był za pan? – spytała Mela, kiedy tylko powoli ruszyłyśmy w stronę bloku. – No wiesz, ten z którym przed chwilą rozmawiałaś?
- A taki tam znajomy. Mieszka nade mną – odpowiedziałam wymijająco.
- Aha – przytaknęła. – A dlaczego jesteś taka smutna? Ten pan sprawił ci przykrość? – zainteresowała się, przyglądając mi się z uwagą.
- Nie, po prostu różnimy się w pewnej sprawie – odpowiedziałam, uważnie dobierając słowa. – Ale myślę, że niedługo dojdziemy do porozumienia.
- To fajnie, bo wydawał się być miły – odrzekła z przekonaniem i zaczęła iść w podskokach. – Patrzył na ciebie, jak ci panowie z telewizji, gdy są w kimś zakochani – stwierdziła.
Muszę powiedzieć Sylwii, aby przestała oglądać te wszystkie seriale ze swoją córką, bo to się robi dla niej niebezpieczne. Choć z drugiej strony, skoro już dzieci widzą, że coś jest na rzeczy, to niedobrze ze mną…
- Lepiej mi opowiedz, kogo dzisiaj poznałaś? – szybko zmieniłam temat, aby z naszej rozmowy nie wyszło coś, co później, gdy Mela powtórzy swojemu ojcu i co może obrócić się przeciwko mnie.
Na szczęście mała Kotorowska szybko połknęła haczyk i zaczęła mi opowiadać o swojej świeżo poznanej koleżance, Agatce, która jest rok młodsza od niej i jest taka fajna, że nie da się jej nie lubić, mimo że jest od niej młodsza. A do tego ma dwa lata starszego od siebie brata, Patryka, z którym huśtała się na huśtawce i który powiedział jej wtedy, że jest ładna i że jak dorośnie, to się z nią ożeni.
Nawet sześciolatka ma już potencjalnego męża, a prawie dwudziestosześciolatka wciąż jest sama. Świat upadł na głowę.


*


Następnego ranka musiałam przejść prawdziwy chrzest bojowy. A to za sprawą budzenia Meli. Mała była pod tym względem takim samym śpiochem, jak ja i Kuba razem wzięci – ani prośbą, ani groźbą nie można było ją wyciągnąć z kołdry. Ostatecznie jednak trafił do niej głos byłej pływaczki, dzięki czemu nie spóźniłyśmy się na trening. Nawet zdążyłyśmy jeszcze zjeść śniadanie przed wyjściem na tramwaj.
Nawet nie zdążyłam się rozejrzeć dobrze po termach, w których byłam po raz pierwszy (od wypadku i zakończenia pływackiej kariery szerokim łukiem omijałam wszelakie baseny i akweny wodne). Mała zdążyła już pomknąć do szatni, by się przebrać, dlatego miałam trochę czasu dla siebie. Nie dane mi było go jednak spożytkować, bo usłyszałam za sobą:
- Lila? To naprawdę ty?
Spojrzałam w stronę, z której dochodził ten głos i zobaczyłam brunetkę w stroju kąpielowym, w klapkach i z gwizdkiem uwieszonym na szyi, wskazującym na to, że to ona jest trenerką, najprawdopodobniej Amelii, bo raczej inne grupy o tej porze nie miały treningów. Przynajmniej Mela nic na ten temat nie wspominała. Po chwili zorientowałam się, że skądś znam tą twarz…
- Jagoda? – pisnęłam.
- Kopę lat! – krzyknęła, ściskając mnie. – Co ty tutaj robisz? Czyżbyś postanowiła wrócić i zapisała się na zajęcia dla początkujących? – zaśmiała się.
Jagoda pływała ze mną w jednej drużynie. Razem zdobywałyśmy medale w sztafetach. Po moim wypadku jednak wszystko się skończyło i z tamtejszymi znajomymi dość szybko straciłam kontakt. Może to dlatego, że przypominali mi basen i moje niespełnione marzenia? Możliwe. A ja wtedy skupiłam się na ułożeniu swojego życia od nowa, bez treningów, niewygodnych czepków i chloru.
- Och, chyba obie doskonale wiemy, że jakbym chciała wracać, to od razu zapisałabym się na zajęcia dla średniozaawansowanych – zaśmiałam się.
- No tak, byłaś dobra. Bardzo dobra! Szkoda, że nie wróciłaś. A tak właściwie, to dlaczego tego nie zrobiłaś? – zainteresowała się nagle, przypominając sobie tamte lata.
- To chyba przez strach – przyznałam się z ciężkim westchnieniem.
- Nie wierzę! Liliana Kotorowska nigdy niczego się nie bała!
- No widzisz, a jednak czasem się boi – zaśmiałam się przyjaźnie.
- Ale coś cię jednak przygnało na stare śmiecie… Choć my nigdy nie ćwiczyliśmy w tak dobrych warunkach – rzekła, rozglądając się dookoła siebie i jakby napawając wzrokiem to, co współczesna młodzież ma na swój użytek.
- No tak, jest czego zazdrościć temu pokoleniu – przytaknęłam. – Nie dziwię się już, czemu moja bratanica tak bardzo lubi trenować…
- Amelia Kotorowska jest twoją bratanicą? – spytała Jagoda od razu orientując się w tym, kto jest kim. – To już teraz rozumiem, po kim mała ma taki talent! Będzie z niej naprawdę dobra pływaczka, o ile nie zrezygnuje i wciąż z zapałem będzie trenować.
- Jeśli będzie chciała, to myślę, że nikt jej tego nie zabroni – odpowiedziałam pękając z dumy, że słyszę takie słowa.
- Mam nadzieję, że jej się nie odwidzi. Choć patrząc na to, ile dzieciaków już zrezygnowała, a ona wciąż przy tym trwa, to… nie wydaje mi się – uśmiechnęła się do mnie. – Dobrze, ja spadam do dzieciaków, bo jeszcze im coś głupiego do głowy wpadnie.
- Idź, idź, a ja pooglądam was z tarasu widokowego. Obiecałam Melce, że przyjrzę się jej sylwetce.
- Widzisz, mówiłam, że Mela traktuje to wszystko całkiem poważnie – potaknęła Jagoda. – Ale jak już pójdziesz na górę, to może wstąpiłabyś do pani Eli? Na pewno ucieszy się, gdy cię zobaczy, swoją najlepszą uczennicę.
- A to ona tu jeszcze pracuje? – zdziwiłam się.
Pani Ela była moją trenerką. To dzięki niej zapałałam miłością do pływania, to ona pomogła dostać mi się do reprezentacji, to ona polecała mnie wszystkim znanym jej trenerom, to ona po wypadku najbardziej namawiała mnie na powrót… Szkoda tylko, że tak zawiodłam nadzieje, które we mnie pokładała…
- To wciąż jest jej szkółka pływacka, tylko z tym wyjątkiem, że ona już nie szkoli młodych, a ma od tego ludzi, między innymi mnie – wyjaśniała mi Jagoda. – No i przeniosła swoją siedzibę. Ale mimo wszystkich tych zmian, wciąż to należy do niej.
- To gdzie ją znajdę? – spytałam szybko.
Naprawdę chętnie bym się z nią spotka. Poza tym, gdyby dowiedziała się, że tu byłam i do niej nie weszłam, na pewno by się na mnie pogniewała. Mimo tylu lat, które minęły od ostatniego mojego treningu, wciąż wspominam ją z rozrzewnieniem i darzę zbyt wielkim szacunkiem, aby sprawiać jej przykrość.
- Wchodzisz na piętro i zamiast iść w prawo na taras, skręć w lewo w korytarz. Wbij kod 4567 i trzecie drzwi po prawej – odpowiedziała, po czym uśmiechnięta zniknęła za drzwiami prowadzącymi na pływalnię.


*


Weekend minął równie szybko, jak ostatni tydzień. A może nawet jeszcze szybciej? Od razu po sobotnim treningu, podczas którego spotkałam więcej znajomych niż w ciągu ostatniego miesiąca, wróciłyśmy do domu i zjadłyśmy obiad, rozmawiając o Hiszpanii. Później pomogłam Meli odrobić lekcje – przeczytałyśmy czytankę, wypełniłyśmy ćwiczenia i rozwiązałyśmy dwa zadania z matematyki, po czym mała pomogła mi sprawdzić kartkówki pierwszoklasistów. Zanim się obejrzałam, siedziałyśmy na rowerach i jeździłyśmy dookoła Malty, powtarzając słówka z angielskiego, które Mela musiała umieć na poniedziałek. Nic więc dziwnego, że po tak intensywnym dniu padłyśmy jak muchy, kiedy tylko wróciłyśmy do domu. A gdy się obudziłyśmy, nastała już niedziela. Nie zdążyłam się nawet Melą w pełni nacieszyć, a tu już wybiło popołudnie, na które zaplanowany był wspólny obiad – z Krzyśkiem i Sylwią, po którym mała miała wrócić z rodzicami do domu.
- Wiecie, że ciocię znają wszystkie moje nauczycielki pływania? I mówią, że nie spotkały lepiej zapowiadającej się pływaczki od niej? – Mela właśnie streszczała swoim rodzicom ostatnie dwa dni, które ze mną spędziła, jednocześnie pałaszując obiad, który zrobiłyśmy wspólnymi siłami. – I wszyscy mówią, że jestem do niej podobna, że jak nie zrezygnuję z treningów, to mogę być tak samo dobra jak ciocia. A może nawet i jeszcze lepsza!
- Zawsze powtarzałem, że jesteś podobna do ciotki Lilii – wtrącił Krzysiek, spoglądając znacząco na mnie i uśmiechając się półgębkiem.
- Nie, tato, zawsze mówiłeś, że jestem podobna do ciebie – zaprzeczyła szybko Amelka.
- I widzisz, wydało się – zaśmiałam się.
- Ale co w rodzie Kotorowskich zostaje, to zostaje – rzekł Kotor z powagą, chcąc postawić na swoim. – A co później robiłyście? – zmienił temat, aby tylko nikt nie śmiał znów mu zaprzeczyć.
- W sobotę byłyśmy nad Maltą. Ciocia wypożyczyła rowery i jeździłyśmy sobie dookoła jeziora, a później poszłyśmy do Galerii i  dostałam nowy czepek do pływania. Taki śliczny, żółty. I w ogóle mnie nie ciśnie, nie to, co ten czerwony – mówiła. – Byłyśmy też kilka razy na placu zabaw nad Wartą, bo umówiłam się z Patrykiem, że się z nim pobawię.
- Patryk? Jaki Patryk? – Kotor żywo się zainteresował, znów przerywając Meli w jej opowiadaniu.
- To syn sąsiadki z naprzeciwka. Ma siedem lat – wyjaśniłam mu, widząc, jak bardzo się zaniepokoił.
- I jest taki fajny – rozmarzyła się Mela. – Mówi, że jestem ładna. I że się ze mną ożeni – dodała niezwykle poważnie.
- Do ślubu to jeszcze daleka droga, skarbie. A poza tym on jest dla ciebie zdecydowanie za stary – odrzekł z powagą Kotor.
Obie z Sylwią w tym samym momencie roześmiałyśmy się w głos. Krzysiek bowiem zachowywał się teraz jak prawdziwy ojciec, który nie może znieść myśli, że kiedyś to nie on będzie najważniejszym mężczyzną w życiu swojej córeczki, mimo że do tego momentu jeszcze sporo czasu.
- Nie martw się, jeszcze niejeden Patryk się w jej życiu pojawi – Sylwia z uśmiechem poklepała męża po ramieniu. – Skarbie, nie przejmuj się tatą, tylko mów dalej – zwróciła się do Meli, po czym ponownie wróciła do swojej porcji.
- Nic się wielkiego nie stało, tato, zwłaszcza, że ciocia i jego mama nad nami czuwały. Nie mieliśmy więc prywatności – dziewczynka szybko wyjaśniła ojcu, co spowodowało kolejny wybuch śmiechu przy stole. I nie wiem, czy bardziej z tego, co powiedziała Amelka, czy z miny Kotora. – No, a dzisiaj rano poszłyśmy na bazarek, żeby kupić warzywa na obiad – ciągnęła niczym niezrażona dziewczynka. – A później poszłyśmy do kościoła na mszę…
- Do kościoła? – pisnął Kotor, po czym zachłysnął się ziemniakiem, którego właśnie jadł.
Chyba to zbyt wiele wrażeń dla niego, jak na jedną rozmowę…
- No tak – przytaknęła Mela, nie bardzo rozumiejąc, o co tym razem chodzi jej ojcu.
- Udało ci się wyciągnąć ciotkę do kościoła? – Kotor jednak upewniał się dalej, czy dobrze usłyszał. – Nie no, wujek Manuel byłby z ciebie dumny! – przybił piątkę ze swoją córką.
Pokręciłam przecząco głową, słysząc jego słowa. Już wiedziałam, co się szykuje, kiedy tylko Kotor powtórzy Manuelowi, że poszłam z małą do kościoła, mimo że od lat moja noga tam nie postała, mimo usilnych próśb przeróżnych ludzi, szczególnie Mańka, który był niesamowicie religijnym człowiekiem i nie bardzo potrafił zrozumieć, że mam uraz do Boga. Co prawda wciąż byłam katoliczką, pojawiałam się w kościele na ślubach, chrztach, pogrzebach, mszach w intencji Lecha i tym podobne, ale nie chodziłam do świątyni regularnie. Nie potrafiłam wybaczyć Bogu, że zabrał mi rodziców i tak boleśnie doświadczył mnie w życiu. Na nic się zdały prośby ani groźby – nie miałam zamiaru czcić Kogoś, kto co rusz mi pokazywał, jakby o mnie zapomniał…
Mela jednak miała na mnie niesamowity wpływ. Kiedy tylko dziś rano odpowiedziałam jej, że nie pójdziemy do kościoła, spojrzała na mnie tylko tym wzrokiem proszącego pieska, po czym zaczęła opowiadać, że przecież ona niedługo pójdzie do komunii i nie może rozgniewać Pana Boga, że zawsze chodzi z rodzicami w niedzielę do kościółka i się modli za szczęście swojej rodziny. I ona musi iść, bo obiecała do tydzień temu Panu Bogu i nie może Go opuścić. Pod tym naporem argumentów, ugięłam się.
I teraz mam za swoje.
- A co ma wujek Manuel do chodzenia cioci Lilii do kościółka? – zainteresowała się mała.
- Widzisz, Kotor – przytaknęłam żywo, uprzedzając Krzyśka, który chciał zabrać głos, zapewne by wytłumaczyć małej, o co chodzi. – Nawet Mela twierdzi, że każdy może robić to, co mu się żywnie podoba i nic innym do tego. Oczywiście, chodzi w tej chwili o dorosłych – dodałam szybko, przypominając sobie, że siedzi obok nas dziecko, które może to opatrznie zrozumieć.
- Nie myśl, że się tym wykręcisz, moja panno – zaśmiał się Krzysiek. – Nie ma tak lekko, i tak Maniek się dowie, gdzie i z kim byłaś.
Westchnęłam ciężko. Manuel był naprawdę sympatyczny i nic do niego nie miałam, jednak jak się czegoś uparł, to stawał się nie do zniesienia. Zwłaszcza, jeśli chodziło o religię. Musiałabym liczyć na cud, aby szybko mi to odpuścił...
- I co jeszcze robiłyście z ciocią? – Sylwia od razu wróciła do poprzedniego tematu, za co byłam jej w tej chwili niezwykle wdzięczna.
- Po mszy zrobiłyśmy obiad – odpowiedziała szybko Mela – a potem przyszliście. Poza tym pomagałam wczoraj cioci sprawdzać kartkówki. A właśnie, pojedziemy kiedyś do Hiszpanii, prawda mamo? Tato? – spojrzała na nich prosząco.
- Myślę, że tak – powiedział powoli Kotor, jakby bał się dawać jej jakichkolwiek obietnic. – Ostatnio wujek Ivan mówił coś na temat wspólnych wakacji w Barcelonie… zwłaszcza, że mamy już przewodnika – mrugnął w moją stronę, mimo że ja się wciąż trochę na niego boczyłam.
- No tak, obiecałam Djuce, że pokażę mu miasto – odpowiedziałam, przypominając sobie nasza rozmowę po moim powrocie do Poznania. – A wiemy, że jak Ivan sobie coś postanowi, to nie ma zmiłuj. Zwłaszcza, jeśli dzięki temu może zwiedzić kolejne miasto i pochwalić się znajomością tylu języków obcych.
- To super! – ucieszyła się Mela, kiedy tylko zostało powiedziane, że pojedziemy. – Tam jest ciepło i ładnie, i ciocia mówi, że bardzo mi się tam spodoba. Tak jak jej się spodobało.
Wszyscy przytaknęli, jednak cisza przy stoliku nie trwała zbyt długo, bo Meli nagle się przypomniało o moich medalach i zaczęła streszczać rodzicom, a przede wszystkim Krzyśkowi, ile ich mam i za co. Nie sądziłam nigdy, że tyle zapamięta z mojego opowiadań… Z uśmiechem na ustach, zaczęłam sprzątać naczynia po obiedzie. Po chwili pomoc zaoferowała mi Sylwia, szepcząc konspiracyjnie, że lepiej będzie zostawić Krzyśka i Melę samych, zwłaszcza, że tak mało czasu ze sobą spędzają. Przytaknęłam, zgadzając się z nią. Siedziałyśmy więc w kuchni i dyskutowałyśmy na przeróżne tematy – zaczynając od Meli, jej szkoły, pływania i charakterku, poprzez Kotora i jego przywary, skończywszy na zwykłych plotkach. Nigdy nie sądziłam, że będziemy sobie ot tak spędzać czas i plotkować na temat naszych wspólnych znajomych!
I nagle ni stąd, ni zowąd usłyszałam z salonu wołającego mnie Krzyśka, a ton jego głosu nie wróżył niczego dobrego. Zdziwiona spojrzałam na Sylwię, która wzruszyła ramionami i kazała mi iść, obiecując, że sama zrobi kawę i zaraz do nas dołączy. Jeszcze bardziej się zdziwiłam, kiedy w drzwiach minęłam się z Melą, która „przyszła pomóc mamie, bo tatuś chce ze mną porozmawiać w cztery oczy”.
Kiedy weszłam do salonu, zobaczyłam Kotora stojącego przy drzwiach z zaciętą miną i patrzącego na mnie wzrokiem, który gdyby mógł, to by mnie oparzył.
- Chodź na balkon – oznajmił chłodno, po czym obrócił się i ruszył we wcześniej wspomnianym kierunku.
Nie bardzo rozumiejąc, co się dzieje, narzuciłam na siebie cieplejszy sweter i poszłam za nim.
- Kiedy miałaś zamiar mi powiedzieć, że ten damski bokser się od ciebie jeszcze nie odczepił? – naskoczył na mnie od razu, gdy tylko oboje znaleźliśmy się na dworze. – A może w ogóle nie miałaś takiego zamiaru, co?
- Skąd o tym wiesz? – spytałam słabo.
- Mela powiedziała, że jak byłyście nad Wartą, to spotkałyście jakiegoś pana i że po rozmowie z nim byłaś smutna. Skojarzyłem fakty i jak widzę, miałem rację – rzucił niemal triumfująco. – To co, miałaś mi zamiar o tym powiedzieć? – wrócił do poprzedniego wątku.
- Nie, bo sama sobie z nim poradzę – odpowiedziałam twardo.
- Właśnie widzę, jak sobie z nim radzisz – zirytował się Kotor. – Ale teraz rozumiem już twoje zachowanie, te tajemnice… wciąż go kochasz, tak?
- Nie – zaprzeczyłam od razu – skąd ci to w ogóle przyszło do głowy? – oburzyłam się i chyba Kotor musiał mi od razu uwierzyć, bo jakby odetchnął z ulgą, gdy tylko to usłyszał.
- To dlaczego nie dasz mu jasno do zrozumienia, że nie chcesz mieć z nim nic wspólnego? – pytał dalej, niczym niezrażony.
- Myślisz, że to jest takie proste? – westchnęłam, podrzucając ręce do góry, po czym pozwoliłam im bezwładnie opaść wzdłuż ciała. – Obojętnie, co powiem, on i tak zmieni sens zdania na swoją rację. Staram się go więc unikać, ignorować, ale czasami to jest strasznie trudne… – tłumaczyłam, wpatrując się w miasto, które nareszcie powoli przejmowała wiosna.
- Może to czas, abym ja uciął sobie z nim pogawędkę…
- Już widzę tą twoją pogawędkę – przerwałam mu od razu, słysząc jego ton głosu i widząc ta jednoznaczną minę. – Hubert dostałby od ciebie w mordę, a ty potem miałbyś przez to problemy. Zapomniałeś, że on jest prawnikiem i takich spraw nie popuszcza?
- Ale przynajmniej miałbym czyste sumienie, że coś robię, a nie siedzę z założonymi rękoma i patrzę, jak on cię nachodzi… – westchnął. – Lila, gdyby on coś ci zrobił, to powiedziałabyś mi o tym, prawda? – przyglądał mi się uważnie.
- Nawet jakbym ci nie powiedziała, to i tak byś się o tym dowiedział. W końcu mnie znasz i wyczuwasz moje nastroje jak mało kto – uśmiechnęłam się, chcąc rozluźnić atmosferę. – Więc proszę, nie rób nic w związku z tym. Poradzę sobie. Jeszcze nie bardzo wiem jak, ale rozwiążę to, w co się sama wplątałam. A jak nie będę już miała na niego siły, to zwrócę się do ciebie o pomoc. Możemy się tak umówić?
- Ale na pewno? – spytał, chcąc się upewnić.
- Na pewno.
- Chodźcie, bo kawa stygnie! – nagle usłyszeliśmy nawoływanie Sylwii z salonu. – Poza tym jeszcze jest strasznie zimno na dworze, a przecież można rozmawiać w domu, nie narażając się na zarazki – mamrotała niezadowolona.
- Wołają nas – uśmiechnęłam się. – Chodź – złapałam go za rękę, chcąc pociągnąć do środka.
- Wiesz, że cię kocham, prawda, siostra? – spytał Kotor, wciąż stojąc w tym samym miejscu.
- Wiem, ja ciebie też. Bardzo mocno – powiedziałam, patrząc mu w oczy.
- Dziękuję, że zajęłaś się Melą – przytulił się do mnie. – I że w ogóle wróciłaś, że jesteś tutaj, a nie tyle kilometrów od domu. Nie wiem, co bym począł bez ciebie...
- Poradziłbyś sobie – powiedziałam pewna swego.
- Nie jestem tego taki pewien – mruknął z nieśmiałym uśmiechem.
Staliśmy chwilę w milczeniu, napawając się swoim towarzystwem. Tak rzadko mieliśmy okazję, aby porozmawiać w spokoju. Oboje mieliśmy swoje życie, byliśmy zabieganymi ludźmi. Wspaniale jednak było wiedzieć, że mimo wszystko ma się obok siebie kogoś, kto zawsze wysłucha, pomoże, wesprze. Kogoś takiego, jak Krzysiek.
- Chodźmy, bo zaraz nam Sylwia ukręci głowy za to, że wciąż tu stoimy i marzniemy – przerwałam ciszę.
- No tak – przytaknął Kotor, wyrwany z zamyślenia. – Ach, Liluś, muszę cię ostrzec. Za tydzień będziesz tu miała istne eldorado.
- Nie rozumiem – westchnęłam, nie ogarniając zbytnio, o co może mu chodzić, co takiego wypada za tydzień, że mogłabym mieć taki nalot na mieszkanie.
- Tylko mi nie mów, że zapomniałaś o swoich urodzinach! – oburzył się Kotor.
- No… zapomniałam – zaśmiałam się, a moja dłoń spotkała się z czołem.
- To dobrze, że ci przypomniałem, bo chłopaki w odróżnieniu od ciebie pamiętają o nich doskonale i już się szykują. Wolałem cię więc uprzedzić.
- Dziękuję – cmoknęłam go w policzek. – Na nalot Lechitów lepiej być z góry przygotowanym.
W końcu nigdy nie wiadomo, co im może do głowy strzelić…





________________________

Wiem, że na (p)ask’u obiecałam nowy rozdział w poniedziałek, który był wczoraj, ale moja mama pożyczyła sobie mojego laptopa „na chwilę”, które trwała… ponad dwie godziny, przez co nie zdążyłam dokończyć 43. Ale już dzisiaj jest i mam nadzieję, że się podoba, mimo że nic wielkiego się w nim nie dzieje i że jest dłuższy niż zwykle :-)
@Lovelygahore zgadła, że Lilii ciężko będzie wprowadzić w życie swoje postanowienie o odpuszczeniu win rodzicom Kotora. Ale to twarda babka, więc sobie poradzi ze swoimi zadrami, jak zawsze.
Kaśka natomiast pytała, kiedy pojawi się Kuba, bo go coś dawno nie było. Wiem, że na razie jest tylko wzmianka o nim, jednak – a niech Wam będzie – zdradzę, że już niedługo Wilk wróci. Możliwe, że już w następnym, a jeśli nie, to na pewno w 45. Także, cierpliwości.
Zbliżamy się bowiem do środka opowieści, który… może stać się jej końcem. Jeszcze nie wiem, jak powinnam to wszystko rozegrać, ale naprawdę poważnie się zastanawiam, czy ciągnąć PS w nieskończoność i po zakończeniu aktualnych wątków, zacząć nowe, czy jednak poprzestać na tym, co jest i zakończyć to już teraz. Ale mam jeszcze trochę czasu, aby się nad tym zastanowić. :-)
Wszelkie pytania, prośby, zagwozdki, zażalenia kierujcie a) w komentarzach na blogu, b) w pytaniach na (p)ask’u, c) czy na twitterze. Jestem do Waszej dyspozycji, kochani :-)
Pozdrowienia!

3 komentarze:

  1. Po pierwsze: fajny rozdział, zresztą jak zwykle:)
    Po drugie: nawet się nie waż kończyć bloga! To jeden z nielicznych, na których czekam niecierpliwie na nowy rozdział( za co jestem ci wdzięczna, bo naprawdę piszesz fantastycznie) i miło by było jakby ta historia jeszcze trwała i trwała :D
    A po trzecie: WIĘCEJ KUBY PROSZĘ! Stęskniłam się już za nim :)
    pozdrawiam ^^

    OdpowiedzUsuń
  2. Jea! Wreszcie uudało mi się nadrobić. Lilka się gubi i to co raz bardziej. Ten weekend z Mela pomógł jej uświadomić ze nie moz ciągle skupiac się na tym co było i co ja otacza. Oderwała si. Od tego.
    Huberta to tym w Warcie utopila. A tak dla zasady.

    OdpowiedzUsuń
  3. Dzieci niekiedy bywają naprawdę niezłymi terapeutami, co kilkakrotnie odczułam na własnej skórze nieformalnie niańcząc (czytaj: umilając czas) pociechom sąsiadów ;) I mimo iż osobiście wizja całodobowej opieki nad jakimkolwiek berbeciem, czy to małym, czy, powiedzmy, w wieku przedszkolnym, bardzo mnie przeraża to cieszę się niepomiernie, że Mela ma tak orzeźwiająco-otrzeźwiający wpływ na swoją zalataną, skołowaną ciotkę ;) Córka Kotora jest naprawdę słodka! Nie dość, że wpatruje się w Lilianę jak w obrazek, uznaje ją ani chybi za żeńskie bożyszcze i ucieleśnienie wszelkiego egzystencjalnego dobra, to jeszcze jest tak niesamowicie rezolutna, bystra i... po prostu fajna ;) Na pewno wyrośnie na równą babkę! ;D Co do Huberta zaś, to muszę powiedzieć, iż się go nie spodziewałam nawet w najśmielszych przypuszczeniach. Miałam nadzieję na zakończenie wątku tego denerwującego człowieka, ale najwyraźniej szykujesz dla niego jakąś Rolę Życia, skoro wszędobylski damski bokser jeszcze się pojawił ;) I w dodatku znowu nie ogarnął, czego się od niego żąda czy też raczej - czego żądać się nie zamierza. Pozostaje mi wierzyć, że w życie Lili znowu znajdzie się miejsce dla Kuby, który celną piąchopiryną ustawi Hubercika do pionu w razie, gdyby ten znowu startował do hispanistki z łapami lub gdyby wpiernicz od Krzysztofa okazał się za mało skuteczny. Choć coś mi mówi, że Kotorowska pomiatać sobą nie da i wyręczać się nie pozwoli ;) Życzę jej wiele wytrwałości, a Tobie - weny do dalszego tworzenia tego fantastycznego opowiadania! I nie waż się go kończyć! Liberum veto! ;D
    pozdrowienia! cmok! cmok! ;D

    OdpowiedzUsuń