Wzbudzałam niemałą sensację wśród
Poznaniaków, jadąc poniedziałkowego popołudnia tramwajem z pracy do domu z
naręczem trzydziestu pięciu czerwonych, długich róż w rękach. Bukiet był
naprawdę pokaźnych rozmiarów, zakrywał mi praktycznie całą twarz. Całe
szczęście, że bimbą, jak w Poznaniu mówi się na tramwaje, nie jechało zbyt
wielu pasażerów, bo jeszcze nie dotarłyby do mieszkania w jednym kawałku. W
godzinach szczytu komunikacyjnego w poznańskich środkach transportu panował
niesamowity tłok, mimo że wielu mieszkańców poruszało się po mieście własnymi
samochodami. To nie sprzyjało przewożeniu dużych i kruchych rzeczy środkami
miejskiego transportu, ja jednak miałam nadzieję, że mój bukiet nie ucierpi. Dostałam
go od wychowawczej klasy z okazji moich dzisiejszych urodzin. Każda róża była
od jednego z moich wychowanków. Panowie stwierdzili, że nie kupią mi ich tyle,
ile mam lat, bo to byłoby nieeleganckie (w końcu kobietom wieku się nie
wypomina – tak mi to wytłumaczyli), więc każdy kupi po jednym kwiatku, dzięki
czemu powstanie dla mnie wielki urodzinowy bukiet. Pomysłowi są, czyż nie? I
prawdziwi z nich dżentelmeni! Poza tym na wychowawczej odśpiewali mi „sto lat!” tak głośno, że chyba cała
szkoła ich usłyszała (a przynajmniej pierwsze piętro budynku liceum), po czym
wspólnie uraczyliśmy się tortem, który zrobił ojciec jednego z nich, cukiernik
z zawodu. Byłam niesamowicie wzruszona ich gestem – prostym, ale jakże pięknym
i chwytającym mnie za serce. W ciągu czterech miesięcy pokochałam tych
chłopaków i to równie mocno, jak Lechitów. Naprawdę miałam w życiu szczęście,
że trafiłam na takie dwie bandy pozytywnie zakręconych facetów. Aż trudno mi
było teraz zmierzyć się z faktem, że za troszkę ponad miesiąc moja droga z
jedną z tych zgrai się rozejdzie…
Dotarłam w końcu do mieszkania,
odganiając od siebie niepokojące myśli. Jakimś cudem jedyną ręką, którą miałam
wolną w tym momencie, otworzyłam wszelakiego rodzaju drzwi, stojące na mojej
drodze w budynku. Przez pokaźnych rozmiarów bukiet nie widziałam wszystkiego
dokładnie, dlatego prawie nadepnęłam na różę, leżącą na wycieraczce przed
drzwiami wejściowymi do mieszkania. Jej obecność nie była dla mnie specjalnym zaskoczeniem
(no, może jednak troszkę się zdziwiłam, że mój „cichy adorator” jest dość
wytrwałym zawodnikiem…). Od zeszłej niedzieli bowiem codziennie czekały na mnie
takie niespodzianki, dzięki czemu w wazonie, stojącym na kuchennym blacie,
tworzył się powoli całkiem duży bukiet. Nie umywał się jednak do tego, który
otrzymałam dzisiaj z rąk mojej wychowawczej klasy. Domyślałam się, że te
wszystkie róże, które znajduję co dzień na wycieraczce przed moimi drzwiami, są
podrzucane przez sąsiada z góry. Nawet niechcący zauważyłam, że Hubert monitoruje,
co z nimi robię. Rozum podpowiadał mi więc, że powinnam je bez skrupułów wyrzucać
do osiedlowego kontenera i to najlepiej na jego oczach, dając tym gestem prawnikowi
jasno do zrozumienia, żeby nie robił sobie niepotrzebnych nadziei na to, że ma
u mnie jeszcze jakiekolwiek szanse, ale uznawałam to za marnotrawstwo. Kwiaty były
takie piękne, że aż żal było mi je niszczyć. Dlaczego to właśnie one mają
cierpieć za bezmyślność ludzi? Nie byłam bohaterką seriali, która wyrzuca
kwiaty do kosza, tylko dlatego, że dostała je od kogoś, od kogo nie chciała
dostać. Nie umiałam tak postępować. Miałam za to zamiar inaczej wyjaśnić sobie
tą sprawę z moim nie do końca takim cichym adoratorem (no, bo odkryłam, kim on
jest, więc ukrywać to się nie potrafi), jednak nie chciałam zrobić tego dzisiaj
i psuć sobie urodzin. Odstawiłam to na następny dzień. A może jeszcze na
kolejny? Nie wiedziałam dokładnie, kiedy się zbiorę w sobie, by znów skonfrontować
się z Hubertem. Zawsze też mogłam skorzystać z propozycji Kotora, choć nie
sądziłam, aby ręczne wyjaśnianie sprawy cokolwiek tu poradziło. Prawnik tak
łatwo nie odpuszcza, przekonałam się o tym już niejednokrotnie…
Włożyłam bukiet do wazonu (trochę mi
zajęło zanim znalazłam pojemnik o odpowiednich gabarytach, bo Kuba raczej nie
trzymał w mieszkaniu niczego tak dużego, aby owe kwiaty się w niego zmieściły…
w końcu on takich bukietów nie dostaje, przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo) i
położyć go na stole w salonie. Później dołożyłam kolejną różę do poprzednich,
stojących w wazonie na kuchennym blacie, gdy rozległ się dzwonek do drzwi,
uniemożliwiając mi wyobrażanie sobie mojego ponownego spotkania z ekschłopakiem.
Ruszyłam w kierunku drzwi, gotowa na odwiedziny. W końcu Kotor uprzedził mnie
na zeszłotygodniowym obiedzie, że dziewiętnastego marca mogę mieć istne urwanie
głowy, dlatego też przygotowałam się na nalot Lechitów, jednak nie sądziłam, że
panowie będą się schodzić zaraz po moim powrocie z pracy. Miałam szczerą
nadzieję, że trochę im to zajmie, jednak… pomyliłam się, jak widać.
Gdy otworzyłam drzwi, zobaczyłam za
nimi uśmiechniętego od ucha do ucha Krzyśka, który od razu na mój widok zaczął
śpiewać „sto lat!” i tak głośno, że
go chyba cała klatka schodowa usłyszała.
- No, cicho już, cicho – śmiałam się,
jednocześnie próbując go jakoś uspokoić, aby nie robił niepotrzebnego
zamieszania. – Wchodź.
- Zdrowia, zdrowia, zdrowia, bo to
najważniejsze – zaczął Kotor, kiedy tylko przekroczył próg mieszkania – szczęścia,
pomyślności, sukcesów w pracy, wielkiej i nieskończonej miłości, spełnienia
marzeń, pociechy ze swojej chrześniaczki, z bratanicy, no i z brata, oczywiście
– po tych słowach wypiął dumnie pierś do przodu. – Oraz wszystkiego, czego sama
sobie zażyczysz, kochana siostrzyczko.
- Dziękuję – szepnęłam, tuląc się do
niego, jak mała dziewczynka, gdy za oknem szalała koszmarna burza.
- Tylko mi tu nie becz, bo zaraz i ja
się pobeczę. Przecież wiesz, jaki jestem wrażliwi na kobiece łzy… – zastrzegł
szybko, widząc wzruszenie ściskające mnie w tym momencie za gardło. – A tu masz
jeszcze taki mały drobiazg ode mnie. Mówiłaś mi kiedyś, że tego nie masz, więc
mam nadzieję, że ci się spodoba.
Z pakunku, który mi wręczył, wyciągnęłam
chwilę później podwójną ramkę z naszymi fotografiami. Na zdjęciu po lewej
stronie miałam siedem lat. Tak, dokładnie tyle, bo to była osiemnastka Krzyśka.
Stałam obok niego, o wiele mniejsza ze śmieszną czapeczką na głowie i pomagałam
mu zdmuchiwać świeczki na torcie. To był taka kameralny poczęstunek w rodzinnym
gronie. Pamiętam, że dwa dni po tym byłam strasznie zła na Krzyśka za to, że
nie zabrał mnie ze sobą na imprezę z jego kolegami, którą rodzice wyprawili mu
dzień później i o której nie miałam bladego pojęcia. Dowiedziałam się
przypadkiem i byłam mocno urażona brakiem zaproszenia, zarzucając mu, że się
mnie wstydzi. Bo w końcu który nastolatek chwali się swoją młodszą siostrą?
Jeszcze by mu obciachu narobiła i co wtedy? Kotor jednak udobruchał mnie i to
dosyć szybko, zabierając ze sobą na ognisko kilka dni po tym wydarzeniu i
przedstawiając mnie na nim wszystkim swoim kolegom. Zawsze wiedział, co zrobić,
abym zmiękła i mu wybaczyła. Zawsze w chwilach zwątpienia potrafił mi
udowodnić, że jestem dla niego naprawdę ważna… Taki brat to skarb.
Natomiast zdjęcie po prawej stronie
prezentu urodzinowego również przedstawiało nas oboje, tylko że osiemnaście lat
później. Było jednym z najbardziej aktualnych fotografii, które mieliśmy, bo
zostało zrobione na ostatnim Sylwestrze. Od razu było widać różnicę czasu, ale
nie powiem, byliśmy troszkę podobni to tych małolatów ze zdjęcia obok. Tutaj
jednak siedzieliśmy przy stole ramię w ramię i zamiast delektować się tortem,
piliśmy setkę w tym samym momencie, jakbyśmy robili to na raz, dwa, trzy.
- Dziękuję – cmoknęłam go w policzek. –
Postawię to w honorowym miejscu. Przyszedłeś sam? – spytałam po chwili, jednocześnie
zapraszając go do środka.
- Nie, zaraz dołączy do nas Sylwia z
Melą, tylko muszą jeszcze coś ważnego załatwić. Miałem przyjść z nimi, ale już
nie mogłem wytrzymać, by zobaczyć twoją minę, gdy zaśpiewam ci sto lat – mówił,
rozglądając się po pomieszczeniu. – Poza tym chciałem być pierwszy, ale widzę,
że mi się nie udało… – odrzekł po chwili i wskazał ruchem głowy na wielgachny bukiet
kwiatów, stojących na stole i prezentujących się okazale.
- No, troszkę się spóźniłeś. Moja klasa
była szybsza od ciebie – zaśmiałam się, widząc jego markotną minę.
- Ach, te małolaty, nie dadzą się
starszemu nawet przez chwilę pocieszyć… – mamrotał, jednak uśmiech pod nosem
zdradzał go, że tak naprawdę w ogóle nie był zły z tego powodu.
Pokręciłam tylko głową z dezaprobatą,
po czym podreptałam do kuchni, by wstawić wodę na kawę. Nie zdążyłam nawet
nasypać fusów do kubków, bo ktoś zadzwonił do drzwi. Poszłam je więc otworzyć.
Tak jak mówił przed chwilą Krzysiek, to Sylwia z Melą właśnie do nas dołączyły.
Ale najlepsze było to, że nie były same. Tuż obok nogi Amelii kręcił się… mały
pies z wielką kokardą przywiązaną do obroży. Nie wiedziałam, co mam o tym
myśleć.
- Wszystkiego najlepszego, ciociu –
zaszczebiotała dziewczynka, po czym przytuliła się do mnie, nie dając mi nawet
chwili czasu, bym mogła zapytać, skąd ten mały stwór się tutaj wziął. – A to jest
prezent dla ciebie. Jeszcze nie ma imienia, więc możesz mu je wymyślić sama –
po tych słowach, mój urodzinowy podarunek zaszczekał, jakby chciał je
potwierdzić.
Spojrzałam na nie z zaskoczeniem, gdy
tylko wpuściłam je do środka, żebyśmy nie stali na korytarzu na pastwę spojrzeń
wścibskich sąsiadek i gdy przyjęłam bukiet tulipanów od Sylwii z jak najlepszymi
życzeniami.
- Mela mówiła, że jesteś taka smutna i
samotna, to teraz będziesz miała towarzystwo dwadzieścia cztery godziny na dobę
– szepnął mi Kotor na ucho, wskazując brodą na psa. Nawet nie zauważyłam, kiedy
pojawił się tuż obok mnie, tak bardzo byłam zaabsorbowana małym stworzeniem.
- Ale czy takiemu psu nie będzie źle
się żyło w bloku? – spytałam słabo, wciąż nie mogąc wyjść z szoku.
Ci Kotorowscy to naprawdę mają pomysły!
Kupili mi psa. Na urodziny. Bo jestem samotna. A raczej to oni twierdzą, że tak
jest. Choć chyba mają trochę racji… Ale mimo to, jest to dość dziwny pomysł.
Nie, żebym nie lubiłam zwierząt, ale jakoś nie wyobrażam sobie siebie,
mieszkającą z takim małym potworem pod jednym dachem, który nie będzie dawał mi
się wyspać, tylko wyganiał mnie co świt na spacer. Nie, to nie jest najlepsza
wizja na przyszłość, zwłaszcza dla tak ciepłolubnego człowieka jak ja. Poza tym
on na pewno urośnie i to sporo. Będzie wymagał opieki, towarzystwa i… mnóstwa
jedzenia. Tak, takie coś musi jeść i pić. Nie, to chyba jednak nie było dla
mnie.
- Nie, na pewno mu się tu spodoba –
zapewniła mnie Sylwia.
- Poza tym odkąd pamiętam zawsze
chciałaś mieć zwierzaka – dorzucił swoje trzy grosze Krzysiek.
Pokręciłam głową, bo to był cios
poniżej pasa z jego strony. Prawda, zawsze marzyłam o psie albo o kocie, ale
tata nigdy się na niego nie zgadzał, a w domu dziecka nie można było mieć
zwierząt. Wtedy jednak byłam smarkulą i nie do końca wiedziałam, ile taki pies
potrzebuje czasu, opieki i uwagi. Uklęknęłam jednak przy małym labradorze i
pogłaskałam go po głowie, chcąc się do niego przyzwyczaić, bowiem z tonu głosu
Kotora wywnioskowałam, że klamka praktycznie zapadła. Pies od razu wesoło zamerdał
ogonem na mój gest, jakby doskonale wiedział, że mimo moich wewnętrznych oporów
i tak tutaj zostanie – że od teraz to ja będę jego nową panią. Ściągnęłam mu
więc tą wielką, czerwoną kokardę z szyi, żeby mu nie przeszkadzała, po czym popatrzyłam
przez dłuższą chwilę w oczy.
- No dobrze, Lesio, zostajesz –
oznajmiłam psu, wzdychając przy tym ciężko.
- Lesio? – spytał Kotor ze zdziwieniem.
- No co chcesz? Był Lassie, może być i
Lesio. Bo to on, mam nadzieję? – zapytałam, patrząc na Kotorowskich z nadzieją.
Sylwia od razu przytaknęła głową.
- I jest całkiem nieźle wychowany, nie
powinien już sikać po kątach ani nic z tych rzeczy – dodała uspokajającym tonem
głosu.
- To dobrze – uśmiechnęłam się, z
powrotem przenosząc całą moją uwagę na nowego pupila. – A Lesio do niego jak
najbardziej pasuje. Przecież nie nazwę go Kolejorek! – zaśmiałam się z własnego
pomysłu, który przyszedł mi właśnie do głowy.
- Nie, Lesio lepsze – przytaknął Kotor
szybko, wciąż powstrzymując się od śmiechu.
- Śmiej się, śmiej, zobaczymy, komu
będzie do śmiechu, jak ci Lesio buty obsika – burknęłam tylko urażona jego
brakiem uznania dla mojej kreatywności, chwilę później zapraszając moich gości
do środka na kawę i tort.
Godzinę później było nas już sześcioro,
bowiem dołączyli do nas Agnieszka i Ivan. Ten drugi przytaszczył pod pachą
wielki obraz z nocną panoramą Barcelony, bo jak to stwierdził – muszę mieć tu, w
Polsce, choćby namiastkę tego miasta, które kocham.
- Poza tym, gdy go tylko zobaczyłem, to
od razu stwierdziłem, że idealnie pasuje do tej pustej ściany u ciebie w
salonie – dodał, wskazując ręką miejsce, o którym mówił, z miną prawdziwego
znawcy.
I naprawdę było tak, jak twierdził Ivan.
Obraz wpasował się idealnie, jakby był robiony specjalnie na to miejsce. Serb
był zachwycony, że udało mu się trafić z wymiarami i że jego podarunek tak
bardzo mi się spodobał. Do tego stopnia, że od razu pobiegł na dół do swojego
samochodu, by z bagażnika wyciągnąć wiertarkę i wkręty i by móc go w tej chwili
powiesić. Przygotowany był na wszystko. Nawet nie zdążyłam wydobyć z siebie
słowa, a jego już nie było w mieszkaniu. Obraz był naprawdę piękny, ale bałam
się, że Kubie nie spodoba się, iż pod jego nieobecność tak się tutaj rządzę.
Bądź co bądź to wciąż było jego mieszkanie… Ivana jednak nie dało się uspokoić w
tych zamiarach – musiał go zawiesić. Według niego nie było ku temu żadnych
przeciwskazań.
- Kubę biorę na siebie – oznajmił mi
jeszcze konspiracyjnie, kiedy stałam obok niego przed tenże ścianą i
tłumaczyłam mu, że w świetle prawa to nie jest moje mieszkanie. Mówiłam do
niego łagodnie, próbując mu spokojnie wyjaśnić moje racje, ponieważ Djuka
trzymał w ręce wiertarkę i wyglądał z nią dosyć niebezpiecznie. – A poza tym
Wilk bardzo lubił jeździć do ciebie, więc nie może mu się nie spodobać, że
Barcelona przyjechała do niego – oznajmił mi.
Po tym stwierdzeniu nie miałam już żadnych
argumentów przeciw i ostatecznie Serb postawił na swoim. Mogłam się tego
spodziewać.
Semir z Asią i Lilką zastali nas w
momencie, w którym Kotor i Ivan zawieszali tenże obraz na ścianie, a Aga co
rusz na nich pokrzykiwała, że źle to robią. Z ulgą opuściłam tą trójkę i
poszłam przywitać nowych gości. Od nich dostałam najnowsze zdjęcie Lilki, na
którym moja mała dziewczynka leżała w łóżeczku w śpioszkach z napisem: Dla najlepszej cioci na świecie. Od razu
położyłam je na komodzie w salonie, aby rzucało się w oczy wszystkim, którzy
przekroczą próg mieszkania. No co, musiałam się chwalić moją chrześnicą! Poza
tym Aśka wręczyła mi wielki słownik hiszpańsko-włoski w grubej oprawie. Zawsze
wiedziała, że lubię poznawać nowe miejsca, języki, kultury i smaki. Dokładnie
tak jak Ivan.
- Gdy się tylko nauczysz mówić po
włosku, będziemy mogły ich wszystkich obgadywać do woli, bo nie zrozumieją tego,
co o nich mówimy – śmiała się, gdy mi go wręczała.
Reszta towarzystwa ze śmiechem
pogroziła jej w powietrzu.
- A dlaczego ty nie nauczysz się po
hiszpańsku? – spytała ją Sylwia.
- Bo Ivan go zna i z mojego planu nic
by nie wyszło – odrzekła pewna swoich racji Kawecka. – Bo włoskiego nie znasz?
– dopytała po chwili Djurdjevica.
- Jeszcze nie, ale zawsze mogę się
nauczyć – odrzekł Ivan, przyglądając się powieszonemu właśnie przez nich
obrazowi, nie zajmując się zbytnio swojej uwagi sprawą z obgadywaniem.
Asia chyba miała zamiar go odwodzić od
tego pomysłu, ale jedno spojrzenie Stilica i dała sobie spokój. Nie wiem, co
Bośniak przekazał jej wzrokiem, ale cokolwiek to było, poskutkowało, bowiem
Kawecka ugryzła się w język.
- A ode mnie masz to, co wiem, że na
sto procent lubisz – rzucił Bośniak, wciskając mi do ręki mały pakunek.
A w środku była płyta z największymi
hitami Muńka Staszczyka, którego uwielbiałam. I on doskonale to wiedział, bo
znał mnie całkiem nieźle. W końcu przez pewien czas byliśmy kimś w rodzaju
pary… Ech, stare dzieje.
O dwudziestej mój salon był już wypełniony
po brzegi Lechitami, tak, że ledwo co można się było przemieszczać po
pomieszczeniach, by się z kimś nie zderzyć. Natomiast komoda, parapet i szafki
zapełnione były bukietami kwiatów, wszelakiego rodzaju drobiazgów związanych z
Lechem (kiedyś umówiłam się z chłopakami, żebym nie dostawała w prezencie od
nich koszulek z ich nazwiskiem, bo później nie wiem, którą mam założyć, gdy idę
na mecz, żeby któremuś nie było przykro; i tak miałam zawsze przed meczem
problem, czy założyć koszulkę z nazwiskiem Kotorowska na plecach, czy może z Djurdjević,
czy z Bosacki, czy Reiss, czy może jednak Wilk), kryminałami, które
pochłaniałam od zawsze w wielkich ilościach, przewodnikami po europejskich
stolicach (zawsze się przydadzą – w końcu na podróże nigdy nie jest za późno)
oraz płytami moich ulubionych zespołów. Chłopcy naprawdę dobrze mnie znali i
wiedzieli, co lubię, a czego wręcz nie znoszę.
Tort zniknął w mgnieniu oka, tak samo
jak dwa kurczaki, które piekłam wczorajszego wieczoru oraz wszelkiego rodzaju
sałatki i zakąski, które przygotowałam, aby wykarmić moich wygłodniałych gości
(Lechici są znani z wilczego wręcz głodu; zawsze twierdziłam, że bierze się to
stąd, iż zbyt wiele czasu spędzają na świeżym powietrzu i ich głód się przez to
wzmaga; i chyba coś w tym jest). Do kolacji opróżniliśmy aż dwanaście butelek
wina, a na pewno było by ich więcej, gdyby nie to, że chłopaki na jutro
przedpołudnie mieli zaplanowany trening. Nawet Mariusz Rumak, który objął stery
Kolejorza po moim „ulubieńcu” Jose Mari Bakero, wpadł na piętnaście minut
(załapał się akurat na urodzinowy tort), by złożyć mi życzenia i przy okazji
przypomnieć reszcie towarzystwa, aby dzisiejszego wieczora za bardzo nie
zabalowali. Obiecałam Mariuszowi, że o to zadbam, ale niezbyt musiałam ich
pilnować. Chłopcy naprawdę wzięli sobie do serca słowa swojego nowego, ale starego
trenera (w końcu to on pomagał trenerowi Bakero…), bo po o dwudziestej trzeciej
w moim mieszkaniu zapanowała względna cisza. Tylko zmywarka pracowała na
pełnych obrotach, zmywając brud ze wszystkich naczyń, które dzisiaj zostały użyte.
Wreszcie miałam chwilę, aby odpocząć i
odetchnąć pełną piersią. Rozsiadłam się więc na kanapie, włączyłam płytę Queen,
którą dostałam od Rafała Murawskiego, otworzyłam ostatnią butelkę wina, jaka
się ostała i spojrzałam za okno w rozświetlone miasto. Lesio spał na łóżku w
pokoju, który niedawno zajmowała Asia, zmęczony tymi wszystkimi pieszczotami,
którymi raczyli go dzisiejszego popołudnia moi goście. Naprawdę, mój pies stał
się głównym punktem odwiedzin. Przebił nawet mnie – jubilatkę, do której podobno
panowie przyszli. Ale chyba najbardziej zmęczył Lesia wieczorny spacer z Kamińskim
i Możdżeniem nad Wartą, bo zaraz po powrocie z niego labrador położył się na
łóżku i od tamtej pory nie wyściubił nosa z pokoju. Nie wiem, co oni mu tam zrobili
i chyba nawet wolałam żyć w tej błogiej niewiedzy… Tak dla własnego dobra.
Coś mnie natchnęło, by sprawdzić, czy
nie dostałam jakieś wiadomości, dlatego sięgnęłam ręką po komórkę, którą od
czasu powrotu do domu ze szkoły nawet nie dotknęłam i która wciąż leżała na
komodzie. Nie było kiedy odbierać powiadomień, nawet ich nie słyszałam. No tak,
telefon wyciszony. Mogłam się tego po sobie spodziewać. Na wyświetlaczu natomiast
było kilkanaście powiadomień o nowych wiadomościach. Przejrzałam je wszystkie,
uśmiechając się co chwila, gdy czytałam kolejne życzenia urodzinowe, ale tak
naprawdę nie czułam jakieś spektakularnej radości. Dopiero gdy przejrzałam
wszystko, zrozumiałam, dlaczego natchnęło mnie, aby sprawdzić skrzynkę
odbiorczą. Chciałam dowiedzieć się, czy Kuba o mnie pamiętał. Tak, to właśnie
to mnie skłoniło ku temu. Najgorsze było to, że wśród wszystkich wiadomości nie
było numeru, którego chciałabym w tej chwili tak bardzo ujrzeć.
Zapomniał.
Zapomniał o mnie i o moich urodzinach.
Nie mogłam w to uwierzyć, to było do niego takie niepodobne! Nawet jego
współlokator, Kosa, napisał mi SMS-a z życzeniami. A skąd Kosecki mógłby
wiedzieć, że urodziłam się w rocznicę powstania poznańskiego klubu, zwłaszcza,
że dałabym sobie rękę uciąć, iż kibicem Lecha to on nie jest? Od Wilka, bowiem
ja mu jakoś o tym nie wspominałam. A mimo tej okoliczności łagodzącej nie było
żadnego sygnału od Kuby! Żadnego nieodebranego połączenia, króciutkiego SMS-a,
czy czegokolwiek innego. Nic, zero, null, mimo że przetrząsnęłam wszystkie zakamarki
mojego telefonu. Kiedy tylko uświadomiłam sobie, że Wilki zapomniał o mnie,
moje serce przekłuł zimny sopel lodu, sprawiając mi ból nie do opisania. Rzuciłam
komórką o podłogę, jakby to była jej wina, że nie dostałam jakiegokolwiek
dowodu, iż o mnie myśli, po czym już z większą delikatnością odłożyłam
kieliszek na bok. Wolałam w tej chwili z gwintu pociągnąć kilka łyków wina, aby
zapić ból, który mimowolnie przeszył mnie od środka.
Alkohol zawsze pomaga na smutki. Teraz
również tak było.
Jak on mógł zapomnieć?, zastanawiałam
się. Nigdy przecież nie oczekiwałam od niego drogich prezentów, czy płomiennych
wyznań, że mu na mnie zależy, jednak głupi SMS z choćby prostymi słowami: wszystkiego najlepszego, mógł wysłać.
Wiele go to nie kosztowałoby. Parę groszy i sekund, by wystukać taką prostą
wiadomość, która sprawiłaby, że będę szczęśliwsza. To świadczyłoby w pewnym
stopniu, że jeszcze o mnie pamięta, że jeszcze wie, że gdzieś tu sobie żyję i
egzystuję, że nie zapomniał o Poznaniu, o przeszłości, której byłam częścią… Nie
wyobrażałam sobie Bóg wie czego. Nie mogłam i nie powinnam była. Jesteśmy
przyjaciółmi i tyle. Koniec kropka. Nie w głowie mi żadne romanse. Ale czy
przyjaciel nie powinien pamiętać o ważnych dniach w życiu drugiego przyjaciela?
Chyba właśnie na tym polega przyjaźń, by być obok siebie w takich momentach
życia. Ze strony Wilka nie doczekałam się nawet tak prostego gestu…
Nawet gdy wróciłam spod prysznica, moja
komórka, która wciąż leżała tam, gdzie ją rzuciłam ze złością, pokazywała brak
wiadomości. Podniosłam ją i położyłam na kuchennym blacie, przypominając sobie
o obecności psa w tym mieszkaniu, po czym zrezygnowana położyłam się spać. Przez
długi czas przewracałam się z boku na bok, aż w końcu alkohol zadziałał i z
dziwnym uczuciem niepokoju, ściskającego mnie za serce, zasnęłam.
*
Dwa dni później nastąpił pierwszy dzień
wiosny, powszechnie znany jako dzień wagarowicza. Już dawno wpadłam na pomysł,
jak umilić go moim chłopakom, jednak niczego nie chciałam im zdradzić,
obawiając się, że poczują się zbyt pewnie i przestaną być tak grzeczni, jacy są
do tej pory. Nic się jednak w ich zachowaniu nie zmieniło, więc w środę o
dziewiątej rano zamiast wysłać ich na pierwszą lekcję, którą mieli w planie,
zabrałam ich na lodowisko nad Maltą. Było czynne do końca tego tygodnia,
później miało zostać rozmontowane, więc chłopaki mogli się nacieszyć ostatkami
zimy, która – mam nadzieję – nieprędko wróci. Spędziliśmy tam dwie godziny, mając
praktycznie całe lodowisko dla siebie i zaśmiewaliśmy się w najlepsze z
każdego, kto wyłożył się na mokrym, topniejącym lodzie (no cóż, nie będę
ukrywać, że ja również zaliczyłam dwa upadki na tyłek…). Później przeszliśmy
się trochę nad jeziorem, by ostatecznie wylądować u mnie w mieszkaniu i zjeść zamówione
przeze mnie pizzy. Chłopcy siedzieli ze mną do trzynastej, a później odesłałam
ich do domów, zastrzegając, że to, co robiliśmy dzisiaj, zostaje tylko między
nami. Każdy nauczyciel bowiem mógł zwalniać swoją klasę z lekcji, jednak musiał
mieć do tego poważny powód. Mój był, tyle że… nie był zgodny z prawdą. Miałam
więc nadzieję, że chłopcy nie zawiodą mojego zaufania i nie wypaplą komuś tego,
jak było naprawdę z dwudziestym pierwszym marca, bo inaczej będę miała
przegwizdane.
Kiedy ostatni licealista wyszedł, w mieszkaniu
znów zapanowała cisza, przerywana tylko jękami zmywarki. Bałam się, że jak tak
dalej pójdzie, to nie wytrzyma takiego natężenia naczyń, używanych ostatnimi
czasy przeze mnie. Niby byłam sama, ale zmywałam tyle, jakby mieszkał tu ze mną
jakiś pułk wojska.
Lesio tymczasem zaczął kręcić się obok
moich nóg, przypominając mi tym, że jeszcze nie byłam z nim na spacerze
dzisiejszego popołudnia. Nie miałam kiedy. Rano, przed wyjściem do pracy,
wyskoczyliśmy na chwilę na dwór, później Lesiem zajęli się moi wychowankowie,
ale teraz nic już nie odciągało jego uwagi od wypominania mi, że mam wobec
niego jakieś obowiązki. Ostatnio przez tego potwora nie miałam nawet chwili
spokoju dla siebie. Nie narzekałam na niego, bo był naprawdę grzeczny jak na
psy, z którymi do tej pory miałam do czynienia. Nie gryzł za bardzo mebli,
butów, czy kabli, nie obsikiwał niczego, nie brudził zbytnio ani nie hałasował,
nawet nie napadał na moich gości. Czasem zachowywał się tak, jakby go nie było.
Jednak wciąż był i oczekiwał ode mnie uwagi.
Westchnęłam więc tylko ciężko i
zaczęłam szukać smyczy, którą gdzieś rano rzuciłam i teraz nie miałam pojęcia,
gdzie, gdy nagle rozbrzmiał dzwonek do drzwi. Pokręciłam głową zirytowana. Naprawdę
nie spodziewałam się nikogo o tej porze. Lesio chyba też nie był zbytnio
zachwycony tym, że ktoś nam przeszkadza w wyjściu na spacer, ale poszedł
położyć się na zimnych kafelkach w łazience, jakby wiedząc, że nie mogę nie
zareagować na dzwonek.
Zdziwiłam się jeszcze mocniej, gdy w
końcu po kilku dłuższych chwilach ociągania się, otworzyłam drzwi. Na wycieraczce
przed wejściem do mieszkania stał Kuba. Mrugnęłam pięć razy, a on wciąż tam
był. Prawdziwy i namacalny, a nie jakiś wyobrażony.
- Cześć, Lila. Spóźnione życzenia
wszystkiego co najlepsze – powiedział, gdy tylko mnie ujrzał, uśmiechając się
niemrawo.
Moje oczy prawie wyszły z orbit, gdy go
tylko ujrzały, a teraz, gdy usłyszałam jego głos, to już w ogóle zrobiły się
okrągłe jak spodki. W gardle dziwnie mi zaschło, a ręce mimowolnie zaczęły się
trząś. Moje serce rwało się do niego, ale ja sama nie wiedziałam do końca, co
powinnam w tej chwili zrobić. Patrzyłam więc tylko na niego szeroko otwartymi
oczami, zapewne również z otwartą buzia, wyglądając jak niespełna rozumu i nie
mogąc wyjść z zaskoczenia, w jakie mnie wprowadził jego niespodziewany
przyjazd.
- Lila? Wszystko w porządku? – zapytał
Wilk, przyglądając mi się z uwagą, kiedy nie odpowiadałam od dłuższego momentu,
tylko na niego patrzyłam, jakby stało przede mną UFO.
Wystraszyłam się, że moje niecodzienne zachowanie
sprawi, iż Wilk się domyśli, że coś się zmieniło w moich uczuciach do niego. I
to skutecznie mnie otrzeźwiło z tego stanu.
- Tak, w jak najlepszym – uśmiechnęłam
się, próbując tym gestem jakoś ukryć zakłopotanie i pokazać mu, że nie kłamię.
– Wybacz, że tak od razu nieelegancko spytam, ale co ty tutaj tak właściwie robisz?
– przekrzywiłam głowę w zaciekawieniu.
- To taka spóźniona niespodzianka
urodzinowa, ta dam – odrzekł, uśmiechając się pod nosem. Widziałam jednak
ewidentnie, że coś przede mną ukrywa. – Mogę wejść, czy będziemy rozmawiać tak
w progu? – szybko zmienił temat.
- Jasne – przytaknęłam i odsunęłam się,
by mógł wejść do środka.
Dopiero teraz przyjrzałam mu się
uważnie i zauważyłam, że Kuba jakoś tak nienormalnie się porusza. Kuleje.
- Co ci się stało? – spytałam
zmartwiona, zamykając za nim drzwi.
- A, to – machnął lekceważąco ręką,
wskazując na swoją lewą nogę. – Mała kontuzja na treningu. Ale będę żył.
- Jak długo potrwa przerwa? – dopytywałam
jednak, nie dając się zwieść jego żartom na temat swojego stanu zdrowia.
On zawsze to bagatelizował, ale ja nie
mogłam postępować w podobny sposób.
- Dwa, może trzy tygodnie – wyjaśnił od
razu, chcąc mnie uspokoić. – No i właśnie dlatego przyjechałem. Przez
najbliższe dni nie będę mógł trenować, więc pomyślałem sobie, że odwiedzę mój
dom, w końcu tu też mogę być rehabilitowany. A że znam tutaj dobrych lekarzy,
to nie będzie z tym problemu. Pytanie tylko, czy przyjmiesz mnie pod swój dach…
- Przecież to jest wciąż twój dom.
- Ale teraz to ty go użytkujesz – no
musiał postawić na swoim!
Pokręciłam głową z dezaprobatą.
- Głupio się pytasz, jasne, że możesz.
A nawet powinieneś! – fuknęłam na niego.
- Pytam, bo nie wyglądasz na zachwyconą
moim widokiem – wyjaśnił, choć może bardziej mi to wypomniał?
- Bo mnie zaskoczyłeś, głupku! –
szturchnęłam go po przyjacielsku w bok. – Mogłeś dać znać, że przyjedziesz.
- Ale wtedy nie byłoby niespodzianki –
odpowiedział z rozbrajającym uśmiechem.
Roześmiałam się. To był właśnie mój
stary, dobry Kuba, za którym tak bardzo tęskniłam.
- Jak ty się tu tak właściwie dostałeś,
skoro ledwo co chodzisz, co? – zapytałam, kierując się z nim do salonu. – Mam
nadzieję, że nie prowadziłeś z tą nogą? – spojrzałam na niego podejrzliwie.
- Nie, no coś ty – obruszył się moimi
podejrzeniami. – Spakowałem tylko mały plecak, bo większość ciuchów i tak mam
tutaj i zabrałem się z Jarkiem, który jechał do Wrocławia – wyjaśnił mi.
- Więc pewnie jesteś zmęczony podróżą –
skwitowałam. – A może masz ochotę na omlet albo naleśnika? – spytałam po
chwili, jakby mnie nagle olśniło.
- Jasne, jestem strasznie głodny –
odpowiedział z tak dobrze znanym mi zawadiackim uśmiechem.
I jakby na zawołanie, zaburczało mu w
brzuchu.
- Widzę, że to się nie zmieniło –
zaśmiałam się. – Już idę robić, a ty się rozgość.
I już chciałam odejść w stronę kuchni,
ale Kuba złapał mnie za przegub ręki.
- Poczekaj chwilę, gdzieś tu mam dla
ciebie jeszcze prezent urodzinowy – mówił, szperając po plecaku. – Tylko,
kurczę, nie wiem, gdzie go wsadziłem… W ogóle wybacz mi, że nie zadzwoniłem w
poniedziałek… o, mam go! – krzyknął, gdy już znalazł podłużne pudełko obwiązane
wstążką – …ale popołudniu wylądowałem w szpitalu na badaniach, a gdy wróciłem
do domu, byłem tak zmasakrowany, że od razu zasnąłem. A następnego dnia wpadłem
na pomysł, że zrobię ci niespodziankę, więc… nie dzwoniłem, bo jeszcze bym się
niechcący wygadał – uśmiechnął się pod nosem.
No tak, to by było do niego bardzo podobne.
A ja debilka myślałam, że zapomniał o mnie i o moich urodzinach. I się przez to
upiłam, tak że następnego dnia byłam nie do życia. Głupia idiotka ze mnie.
- Proszę, to dla ciebie. Z najlepszymi
życzeniami – wręczył mi podłużne pudełko.
Gdy je tylko otworzyłam, ujrzałam
bilety na mecz Irlandia – Hiszpania w Gdańsku podczas tegorocznego Euro 2012.
Aż pisnęłam z zachwytu, nie mogąc uwierzyć ze swojego szczęścia, po czym w
przypływie emocji rzuciłam się mu na szyję.
- Dziękuję! – krzyczałam
rozemocjonowana. – Ale to naprawdę dla mnie?
- No jasne, co się głupio pytasz? –
zaśmiał się, łapiąc mnie w pasie i przyciskając do siebie.
- Ale jak udało ci się je zdobyć? –
spytałam, odrywając się od niego i patrząc z uwielbieniem na te dwa podłużne
papierki, dające mi tyle szczęścia.
Przecież wylosowanie szczęśliwców
odbyło się na początku marca i nikt z moich znajomych (w tym także i ja) nie
wylosował jakiegokolwiek biletu na Euro. Kuba też mi mówił, że mu się nie
udało. Więc jakim cudem trzymam je teraz w dłoni?
- Mam już swoje wtyki w Gdańsku – Wilk mrugnął
do mnie porozumiewawczo – a że wiem, jak bardzo tęsknisz za Hiszpanią, to
postanowiłem, że zdobędę dla ciebie te bilety, choćby nie wiem co, zwłaszcza że
zawsze z takim zachwytem wypowiadasz się o hiszpańskiej piłce. Na mecz z
Włochami się niestety nie udało, ale mam nadzieję, że ten mecz też będzie w
porządku… - spojrzał na mnie z nadzieją.
- Jak najbardziej! – krzyknęłam, nie
mogąc uwierzyć, jak mógł w ogóle sądzić, iż ten prezent może mi się nie
spodobać. – Oczywiście, idziesz ze mną, bo druga wejściówka jest dla ciebie –
odpowiedziałam od razu.
- Miałem nadzieję, że to powiesz –
zaśmiał się Kuba.
Właśnie miałam iść do kuchni, by
usmażyć mu naleśniki na obiad, gdy z łazienki wypadł Lesio, przypominając o
swoim istnieniu. Dopadł do Kuby, obwąchując go z każdej strony i szczekając na
niego, chcąc się przywitać.
- Och, a to kto? – Kuba z widoczną
rezerwą spojrzał na mojego nowego współlokatora. – Nie gryzie? – dopytywał,
trzymając rękę w powietrzu, jakby zastanawiając się, czy pogłaskać psa, czy nie
- To jest urodzinowy prezent od
Kotorowskich – wyjaśniłam. – A poza tym chyba swój swego nie gryzie? –
zaśmiałam się.
- No, czy ja wiem? – Kuba zapytał sam
siebie.
- Mówisz, że wilki się z psami nie
bardzo lubią? – zdziwiłam się.
- Nie wiem, nigdy nie miałem psa – Kuba
najpierw podrapał się po głowie, a potem zaczął głaskać Lesia. – Ale jest
bardzo fajny. Jak się wabi? - zainteresował się.
- Lesio – odparłam, odchodząc w stronę
kuchni, bo wiedziałam, że nic niepowołanego się tu już nie wydarzy.
- Nie byłabyś sobą, gdybyś nie nawiązała
w jakiś sposób do Kolejorza – pokręcił głową Kuba z uśmiechem na twarzy. – Ale
co też tym Kotorowskim do głowy strzeliło, żeby ci psa kupić? – dopytywał,
tarmosząc Lesia za ucho.
- Mela spędzała u mnie weekend i nagadała
im, że jestem smutna, no więc Kotor uznał, że pies zapewni mi towarzystwo i już
nie będę tak samotna – odpowiedziałam, zanim na dobre zastanowiłam się, co
mówię.
- A to prawda? – Wilk wstał z fotela i
przykuśtykał do kuchni.
- Z czym? – skupiłam się, by nie
przypalić naleśnika, więc nawet nie wiedziałam, o czym mówimy.
- Z tym, że czujesz się samotna? –
drążył temat.
- Chyba każdy ma takie dni, no nie? –
spytałam, próbując go jakoś zbyć. – Choć czasem to jest zbawienne, taka cisza i
spokój… - westchnęłam.
- Lila, co się dzieje? – czułam, że na
mnie patrzy. Gdyby wzrok mógł wypalać dziurę, to można by było rzucać do siebie
piłkę przez okrąg w moim brzuchu.
- Nic – odrzekłam, stawiając mu talerz
z obiadem pod nos i starając się być jak najbardziej normalna, by nie wzbudzić
jakichkolwiek podejrzeń.
- Przecież widzę, że coś przede mną
ukrywasz. O co chodzi? – spytał Kuba, nawet nie zabierając się za jedzenie.
Nie wiedziałam, gdzie podziać oczy. To
pewnie to, że nie patrzę na niego, sprawiło, że mi nie uwierzył. Ja jednak nie
mogłam inaczej. W mojej głowie zapanował chaos, kiedy tylko zobaczyłam go
stojącego na wycieraczce przed drzwiami od mieszkania. Tak mnie zaskoczył, że nie
zdążyłam się przygotować do tego, aby ukrywać swoje uczucia przed nim. I
najwidoczniej nie szło mi to najlepiej.
Na całe szczęście, Lesio przypomniał o
sobie, piszcząc i prosząc o spacer.
- Muszę z nim teraz wyjść –
wykorzystałam ten fakt od razu. – Jeszcze dziś popołudniu z nim nie byłam na
dworze, potrzebuje spaceru.
- Lila, nie wykręcaj się.
- To nie jest wykręt. Pogadamy
przecież, jak wrócę, a Lesio już dłużej czekać nie powinien – oznajmiłam tonem
nie znoszącym sprzeciwu. – Mam nadzieję, że sobie poradzisz? – spytałam, bo
czym podreptałam do przedpokoju, by założyć na nogi adidasy.
Wróciłam do kuchni, narzucając na
siebie grubą bluzę i przypinając smycz do obroży Lesia.
- Jasne, o mnie się nie martw – odparł
Kuba.
Po tych słowach przytaknęłam tylko i
wyszłam. A tak naprawdę to uciekłam.
________________________
Internet wrócił, dodaję więc nowy.
Przepraszam za taką obsuwę w czasie. I za końcówkę rozdziału, bo jest totalnie do kitu...
No masz Ci los. Czułam oczywiście gdzieś tam w środku, że Kuba sie pojawi w Poznaniu :D Ale nie wiedziałam, że z kontuzją ;) Podróż z różami na pewno wyglądał ciekawie. Sama kiedyś widziałam taką panią z ogromniastym bukietem w tramwaju :) Tak w ogóle to w niedzielę na zajęciach kminiliśmy jak w gwarze poznańskiej są tramwaje :D Dzięki za przypomnienie :)
OdpowiedzUsuńCo do Lilki to w sumie nie powinna tak z nim pogrywać. Powinna szczerze sie na Kubę obrazić, że nie dał znaku albo to może i w sumie dobrze :) I ciekawe jak zniesie te najbliższe dni w towarzystwie Wilka?
Ja tam bardziej uważam, że ona powinna z nim szczerze porozmawiać, bo się coś pomiędzy nimi psuje. Al rozdział jak zwykle cudowny :) Cieszę się, że piszesz to opowiadanie, bo jest fantastyczne.
OdpowiedzUsuńPojawienie się Kuby (wreszcie!) było przeze mnie od dawien dawna wyczekiwane z niesłabnącym zainteresowaniem, więc, mówiąc szczerze, ani przez chwilę nie wierzyłam w to, że piłkarz zapomniał o urodzinach Lilianny, a tym samym o kolejnej okazji do zaistnienia na łamach owego opowiadania ;) Jakkolwiek różniaście między Kotorowską a Wilczysławem ostatnio było, to jednak na konto piłkarza zapisuję wielki "+" za pielęgnowanie ciepłej przyjaźni z hispanistką i podkreślanie wzajemnego przywiązania przy każdej możliwej okazji. ;) To Lilkę Wilk załatwił! :D Cieszę się bardzo, że Kuba przyjechał do Poznania na dłużej, aczkolwiek optymistyczną wizję psuje mi poważnie kontuzja, na którą zapadł mój faworyt ^^ Dobrze chociaż, że uraz nie okazał się poważny. Choć nawet gdyby, to jestem pewna, iż Kotorowska w trymiga przetransportowałaby się nad morze, byleby tylko móc chuchać i dmuchać na Pana Rekonwalescenta ;D A skoro już Jakub oszczędził jej tłuczenia się w rejon pomorski, to w ramach rekompensaty za poniewierkę telekomunikacyjną otrzymał extra parę łapek, które mogą się nim zajmować (a nawet dwie pary) ;D Nie muszę chyba dodawać, z jakim zdumieniem przyjęłam wiadomość o treści prezentu Krzyśka, Sylwii i Meli. Pies! Nie spodziewałam się podobnego zwrotu w najśmielszych mych przypuszczeniach, lecz pociesza mnie, że Lilka już nie będzie sama. Wszak szczeniak też człowiek ;) A przy tym niekiedy bywa rozumniejszy niż niektóre dwunożne indywidua, więc w sumie wszystko dobrze, co się dobrze kończy ;D Aż mi się Lesio skojarzył z Harpunem (że tak walnę nawiązaniem, nieskromnie, do samej siebie). Na zakończenie mej chaotycznej wypowiedzi dodam jeszcze, iż spodziewam się poważnej, rozjaśniającej mroki wzajemnych kontaktów, rozmowy, kiedy już Wilczysłam na nowo ogarnie się w Poznaniu, a Liliana wróci ze spaceru z sobaką. Bo jednak napięcie między parą zakochanych (u-wow!) bruździ mi mocno w tej nieomal perfekcyjnej przyjaźni..
OdpowiedzUsuńPrzepraszam za jakość mej opinii i za nadmiar słowa "to". Dzisiaj chyba wypowiadanie się nie jest moją mocną stroną :F
pozdrowienia! cmok! cmok! ;D
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńPiszę niecałe 3 godziny przed meczem Lech - Legia i trochę mnie zjadają nerwy, więc nie wiem, czy coś sensownego teraz wydukam... Cóż, rozdział mi się podobał, no bo wreszcie jest Wilk, a ja nie mogę się doczekać, kiedy w końcu na poważnie pogada z Lilą. I gdy już się do tego zbliżało, już coraz mocniej się zaczytywałam... skończył się rozdział. I znowu muszę czekać! Ty to wiesz, jak człowieka w niepewności potrzymać :D Tak czy siak, fajnie, że akcja nabiera tempa, ale z drugiej strony zapewne opowiadanie zbliża się przez to do końca... Ale mam nadzieję, że jestem w błędzie? Że zostało chociaż trochę rozdziałów?
OdpowiedzUsuń@lovelygahore