Spojrzałam
na zegarek. Do meczu z Legią pozostało tylko kilkadziesiąt minut. Bałam
się, że na niego nie zdążę, a jak na złość dwie minuty temu spod Ławicy
odjechał autobus, na który oczywiście nie zdążyłam. Następny jest
dopiero za 15 minut i jadąc nim z pewnością nie uda mi się dojechać na
czas. Jakby tego było mało, nie mogłam złapać żadnej wolnej taksówki. W
akcie desperacji pomyślałam nawet o pójściu na piechotę, ale
zdecydowanie był to głupi pomysł. Wątpię, aby udało mi się dotrzeć na
czas, szczególnie, że mam ze sobą walizkę, w której musiałam zmieścić
ostatnie półtora roku mojego życia. To było jednak kilka kilometrów do
przejścia, więc zdecydowanie potrzebowałam jakiegoś środka transportu.
Doskonale zdawałam sobie sprawę z tego, że bezpośrednio przed meczem
trudno jest w Poznaniu dostać się gdziekolwiek, szczególnie w kierunku
stadionu. Zwłaszcza przed takim spotkaniem, jak ten dzisiejszy - z
naszym odwiecznym rywalem, Legią Warszawa. W Poznaniu zawsze wyzwalał on
niesamowitą determinację wśród wszystkich mieszkańców, sympatyzujących
Kolejorzowi. To było, jest i z pewnością jeszcze przez długie, długie
lata będzie prawdziwe wydarzenie w mieście, które nawet
niezainteresowany obywatel od razu zauważy. W powietrzu tego dnia unosi
się coś w rodzaju nerwowego napięcia pomieszanego z pozytywną energią,
wrogością i niesamowitą mobilizacją. To taka wybuchowa mieszanka, która
towarzyszy Poznaniakom podczas tak ważnych, sportowych wydarzeń, które
odbywają się w naszym mieście. Każdy to czuje i nikt nie może przejść
obok tego obojętnie.
Nagle
zauważyłam wolną taksówkę, podążającą powoli w stronę postoju,
znajdującego się obok lotniska Ławica. Zaczęłam nerwowo wymachiwać
rękoma, próbując ją zatrzymać. A nóż się uda - pomyślałam. Na szczęście,
kierowca był tak miły, że nie patrzył na zakaz postoju, tylko zatrzymał
się, bym mogła wsiąść do środka. Ubiegłam tym ludzi, czekających na nią w wyznaczonym do tego celu miejscu. Widziałam, że nie bardzo byli z tego powodu zadowoleni, ale
trudno się mówi - kto pierwszy, ten lepszy. Stanie przy frontowym
wejściu lotniska tym razem mi się opłaciło i chwilę później jechałam już
w stronę Stadionu Miejskiego przy ulicy Bułgarskiej z nadzieją, że
zdążę jeszcze na pierwszy gwizdek.
-
Mogę zapłacić panu w euro, bo jeszcze nie zdążyłam zamienić ich na
złotówki? - spytałam kierowcę, gdy już byliśmy w połowie drogi.
Oczywiście,
nie byłabym sobą, gdybym o czymś nie zapomniała. Przez te półtora roku
spędzone na obcej ziemi, przyzwyczaiłam się do operowania w europejskiej walucie do tego
stopnia, że kompletnie nie dodało mi się, iż w Polsce potrzebuję
złotówek. Przecież na Ławicy z pewnością jest jakiś kantor! Przypomniało
mi się o tym dopiero, gdy zaczęłam sprawdzać, czy mam wszystkie
dokumenty w portfelu i zauważyłam, że nie mam w środku polskich
banknotów. Zawsze tak mam, gdy spieszę się na mecz Lecha - po prostu
muszę o czymś zapomnieć. Tradycja więc została podtrzymana.
- Oczywiście – odpowiedział mi kierowca, uśmiechając się ciepło.
Wyglądał
na około sześćdziesiąt lat i wydał mi się całkiem sympatyczny. Już
samym zapewnieniem, że nie będzie mi robił problemów z brakiem polskiego
nominału, zyskał w moich oczach. A do tego złamał dla mnie przepisy
drogowe, obowiązujące przed lotniskiem. Musiał więc być sympatyczny i
uczynny.
- Pani chyba wraca z dość dalekiej podróży? Jakieś przedłużone wakacje? - zainteresował się, kątem oka spoglądając na mnie we wstecznym lusterku.
- Tak, to były bardzo przedłużone wakacje – zaśmiałam się, dając akcent na słowo "bardzo".
- Po opaleniźnie widać, że musiał to być jakiś ciepły kraj.
- Spostrzegawczy pan jest – uśmiechnęłam się. – Hiszpania, piękna, gorąca Hiszpania. Ole! - zaklaskałam w rytmie flamenco.
Kierowca
rozweselił się. We wstecznym lusterku zauważyłam, że na wspomnienie
kraju z Półwyspu Iberyjskiego w jego zielonych oczach zatliły się
iskierki radości. Jakby miał z tym miejscem jakieś osobiste wspomnienia. Swoją
drogą, jego oczy w ogóle nie pasowały do pomarszczonej twarzy. Wydawały
się należeć do o wiele młodszej osoby.
- Długo pani tam była, jeżeli można spytać? – taksówkarz wyrwał mnie z zamyślenia.
-
Półtora roku - odpowiedziałam. - Mogłam tam jeszcze zostać, ale
postanowiłam, że trzeba wreszcie wrócić do domu. Przecież ile czasu
można przedłużać swój powrót? - spytałam bardziej samą siebie niż kierowcę.
Nigdy
nie byłoby odpowiedniego momentu, aby wrócić do domu. Zawsze coś lub
ktoś stałby mi na przeszkodzie. Kiedyś przecież muszę zmierzyć się z
przykrymi wspomnieniami, a im później to zrobię, tym będzie jeszcze
gorzej. Hiszpania pomogła mi zagoić rany i wrócić do normalności, za co
jestem jej ogromnie wdzięczna. Pewnie nigdy nie uda mi się spłacić
długu wdzięczności, który tam zaciągnęłam. Teraz jednak nadszedł czas,
abym w Polsce pozałatwiała swoje sprawy. Nadszedł czas, aby przestać uciekać przed wspomnieniami...
- I od razu po powrocie jedzie pani na mecz? - zapytał mnie zdziwiony kierowca, po raz kolejny wyrywając z zamyślenia.
Na
jego miejscu pewnie też bym się zdziwiła. Większość ludzi uważa, że
taka dziewczyna, jak ja, nie ma prawa kochać piłki nożnej, że jest to
niemożliwe i wręcz nierealne. Ale ja nie wyobrażam sobie życia bez
Lecha, bez Bułgarskiej, bez poznańskiej piłki na naszym stadionie.
Byłoby one pozbawione smaku, którego futbol niewątpliwie mu dodaje.
-
Tak, do brata. W tym dniu trudno byłoby go znaleźć gdzieś indziej -
zaśmiałam się. - A do tego bardzo stęskniłam się za stadionem, kibicami,
Lechem i tą całą otoczką poznańskiej piłki. W Barcelonie jest zupełnie
inaczej niż tutaj, co w ogóle nie świadczy o tym, że lepiej - wyjaśniłam
mu trochę pokrętnie.
Kierowca jednak
pokiwał twierdząco głową, jakby idealnie rozumiał w czym rzecz.
Zauważyłam, że miał jeszcze ochotę ze mną porozmawiać, jednak ja już nie
dałam mu dojść do głosu, bo właśnie moim oczom ukazał się stadion, z
którym wiązałam tyle przeróżnych wspomnień. Dobrych, jak i tych mniej
udanych.
- O, to tu. Jaki piękny jest ten nasz stary-nowy stadion! - zachwyciłam się na sam widok.
Dawno
nie byłam na ulicy Bułgarskiej. Nie miałam jeszcze przyjemności widzieć
odnowionego Stadionu Miejskiego. A jest co oglądać. Dzięki Euro 2012
wreszcie mamy w Poznaniu stadion z prawdziwego zdarzenia. Brakowało mi
go. Lech Poznań od zawsze jest głęboko zakorzeniony w moim sercu, więc
to zrozumiałe, że kocham to miejsce. W końcu, to tu odbywały się
najważniejsze wydarzenia w historii klubu, bez którego nie wyobrażam
sobie swojego życia. To ojciec wpoił mi miłość do Lecha, to po nim
odziedziczyłam fanatyzm piłkarski, który trwa od najmłodszych lat aż po
teraźniejszość. Do tego, będąc siostrą maniaka Kolejorza i wciąż
obracając się w towarzystwie zagorzałych kibiców Lecha Poznań, trudno
jest nie mieć niebiesko-białego serca i szlachetnej krwi.
Zapłaciłam
taksówkarzowi, podziękowałam mu za wszystko, co dla mnie zrobił i wysiadłam przed
stadionem. Ruszyłam w jego kierunku zdecydowanym krokiem. Nie miałam
zbyt wiele czasu. Nie musiałam nawet spoglądać na zegarek, aby wiedzieć,
że początek meczu zbliża się wielkimi krokami. Po kolejce zorientowałam
się, że niewiele czasu zostało mi do pierwszego gwizdka. Tylko
ostatni spóźnialscy kilka minut przed meczem w Poznaniu stoją przy wejściowych
bramkach. Tak było i tym razem. Garstka ludzi, stojąca przy wejściu na
stadion, to był znak, że mecz Lech-Legia jest tuż-tuż.
Wiedziałam,
że aby zasiąść na trybunach, będę musiała gdzieś zostawić swój bagaż,
bo z nim trudno byłoby mi dostać się do środka. Do tego jeszcze muszę
jakoś zdobyć bilet. Kasy z pewnością są już nieczynne, ale od czego ma
się znajomości? Mam tylko nadzieję, że jeszcze ktoś mnie tutaj
pamięta...
-
Czy mnie oczy nie mylą? Liliana?! Wróciłaś? - nagle usłyszałam obok
siebie zdziwiony głos, należący do stróża naszego stadionu.
Pan
Staszek spadł mi jak z nieba. Nikt inny nie będzie mi w stanie pomóc.
To on doskonale zna każdy zakątek tego miejsca i każdą osobę, pracującą
na stadionie. Tylko on ma tutaj odpowiednie dojścia, aby cokolwiek
załatwić na ostatnią chwilę.
- Dzień dobry, panie Staszku. Tak, przed chwilą – odpowiedziałam mu zgodnie z prawdą, obracając się w jego stronę z uśmiechem na ustach.
-
A Krzysiek nic się nie pochwalił. Pytałem go ostatnio, kiedy do nas
wracasz, ale mówił, że nie wie, czy kiedykolwiek wrócisz - poskarżył
się.
- Bo to ma być niespodzianka - szepnęłam konspiracyjnie.
- To z pewnością się ucieszy, chłopaki również - zapewnił mnie. - Usychaliśmy tutaj z tęsknoty za tobą.
-
Na pewno nie było aż tak źle - machnęłam ręką, uśmiechając się. - Panie
Staszku, miałabym do pana wielką prośbę - przeszłam od razu do sedna
sprawy, mimowolnie akcentując słowo "wielką". - Bo wie pan, chciałabym wejść na
mecz, ale nie mam biletu. Do tego musiałabym gdzieś zostawić moją
walizkę. Pomoże mi pan? - spytałam z nadzieją, robiąc słodkie oczka i
drapiąc się w zakłopotaniu po głowie, co pewnie w takim połączeniu
wyglądało dosyć komicznie.
Pan
Staszek jednak nie zwrócił na to uwagi (wnioskuję to po tym, że nie
parsknął śmiechem na widok mojej miny), ale również zaczął
drapać się po głowie. Zastanawiał się przez dłuższą chwilę, by po chwili
rozpromienić się i rzec:
- Oczywiście, że ci pomogę, tylko bez karty kibica się nie uda...
-
Ale ja mam kartę kibica! – rozradowana zapewniłam go szybko, nie dając
dokończyć mu zdania. Zaczęłam grzebać w torbie w jej poszukiwaniu,
tłumacząc przy tym: - Krzysiek mi wyrobił, tak na wszelki wypadek.
-
Przewidującego masz brata - zaśmiał się pan Staszek. - No to zaraz
załatwię ci bilet, a ty w tym czasie zostawisz u mnie swoją walizkę i
jak będziesz wracała do domu, to sobie ją ode mnie odbierzesz. Ja i tak
wychodzę ze stadionu ostatni, sama doskonale to wiesz.
- Dziękuję za pomoc. Na pana zawsze można liczyć.
-
Nie ma sprawy. To ja lecę, zanim pouciekają mi ci goście z biura. A ty
chyba trafisz do mojego gabinetu, prawda? - spytał mnie jeszcze.
Przytaknęłam.
Znałam Bułgarską na pamięć, która mimo gruntownego remontu, nie
zmieniła się aż tak drastycznie. Układ pomieszczeń przed stadionem
został taki sam, więc bez problemu trafiłam do pokoju zajmowanego przez
pana Staszka. Tam zostawiłam swoją walizkę i podążyłam spokojnie w
kierunku wejścia na stadion, który był już prawie pusty. Tylko ostatni
spóźnialscy jeszcze wchodzili do środka. Chwilę później, trzymając w
dłoni bilet i kartę kibica, dołączyłam do nich i wchodziłam uśmiechnięta
na stadion, aby obejrzeć, mam nadzieję dobry i przede wszystkim
wygrany przez Kolejorza, mecz.
*
0:0. Jajo do jaja. Nie takiego wyniku się spodziewałam, ale gra powinna nam, kibicom, wynagrodzić wszystko. Po
dzisiejszym meczu naprawdę możemy być z nich dumni, szkoda, że zabrakło
przysłowiowej wisienki na torcie w postaci skuteczności. Oby tylko w
następnych meczach grali tak dobrze i do tego dorzucili jeszcze bramki, a
powinno być dobrze. Każdy kibic Poznaniaków na to
liczy. Chcemy mistrza, europejskich pucharów, efektownej i przede
wszystkim efektywnej gry oraz pozytywnej atmosfery w zespole. Chcemy
mieć powody do dumy i do radości. Chcemy odbić sobie niepowodzenia,
które przytrafiły nam się w zeszłym sezonie. I oby chłopcy podołali
naszym oczekiwaniom. Wierzę głęboko, że tak się stanie.
W
dniu dzisiejszym jestem z nich dumna. Do tego też szczęśliwa, że znowu
miałam możliwość obejrzenia ich meczu na żywo. Półtora roku minęło od
ostatniego spotkania, które oglądałam z tych trybun. Nie sądziłam nawet,
że tak bardzo mi będzie tego brakować. Dopiero, gdy weszłam na
stadion, usiadłam na swoim miejscu, zobaczyłam boisko, chłopaków,
wychodzących na środek murawy, stadion pełen kibiców ubranych w
niebiesko-białe barwy, gdy włączyłam się w doping... dopiero wtedy
poczułam, jak bardzo stęskniłam się za tym wszystkim. Tego nie da się
opisać słowami, to po prostu trzeba przeżyć.
Teraz
tylko wypadałoby mi znaleźć mojego kochanego braciszka i jego wesołą
kompanię - pomyślałam, otrząsając się z sentymentalnego rozczulenia,
które po raz kolejny opanowało mnie dzisiejszego dnia. Znalezienie ich
nie jest jednak jakoś specjalnie trudne. W końcu, gdzie ma być bramkarz
poznańskiego Lecha po meczu, jak nie w stadionowej szatni? Trzeba się
tylko tam dostać. I tu pojawiły się schody, ale dzięki znajomości z
panem Staszkiem, także i je udało mi się pokonać.
Na
końcu korytarza ujrzałam drzwi, za którymi był taki hałas, że
usłyszałam go, zanim pokonałam połowę holu. Naprawdę! A zazwyczaj tam,
gdzie panuje hałas, chaos i totalna destrukcja, można znaleźć Lechitów.
Gdy tylko otworzyłam owe drzwi, przekonałam się, że ta zasada nadal jest prawdziwa. W środku ujrzałam istny rozgardiasz. Chłopaki, jak zwykle po
meczu, biegali dookoła szatni w poszukiwaniu swoich rzeczy, które
dziwnym trafem zawsze są porozrzucane po całym pomieszczeniu. Nigdy nie
mogłam zrozumieć, jak to się dzieje, że zawsze przed meczem mają
wszystko ładnie poukładane obok swoich szafek, a po spotkaniu... ech,
szkoda gadać. Jakby jakiś złośliwy chochlik wpadał w trakcie drugiej
połowy do środka i rozrzucał wszystko, co stanie mu na drodze.
Uśmiechnęłam
się pod nosem na sam widok zastany w szatni i na wszystkie wspomnienia,
które automatycznie odtwarzały mi się w mojej głowie. Stęskniłam się za
tymi dużymi dziećmi, które w tej chwili ganiały się po pomieszczeniu.
Wydawało mi się, że nikt nie zauważył mojej obecności, jednak po chwili usłyszałam nad swoim uchem nieznajomy mi dotąd głos:
- Przepraszam panią, ale tutaj nie wolno przebywać...
Hałas,
który nagle wzmógł się w szatni (chyba znowu Wilk wyjadał chłopakom
żelki, które były przeznaczone dla ich dzieci, a nie dla niego),
zagłuszył dalszą część wypowiedzi, jak się później okazało, Artjoma.
Mimo że nigdy go nie poznałam, to trudno byłoby mi nie skojarzyć
współczesnej gwiazdy naszego klubu. W końcu, to że byłam w Barcelonie,
wcale nie oznacza, że nie miałam pojęcia, co dzieje się w moim domu.
Gdziekolwiek by mnie w świat nie wywiało, to zawsze będę śledziła
poczynania Kolejorza. To nigdy nie ulegnie zmianie.
Nie
zdążyłam cokolwiek odpowiedzieć Rudniewowi. Ba, nawet nie zdążyłam się
zastanowić, co powinnam mu powiedzieć, bo nagle usłyszałam ogłuszający
krzyk:
- Niemożliwe! LILAAAAAAAAAAAAAAAA!
A
chwilę później ktoś wpadł na mnie z impetem i dusił w swoich ramionach.
Tym kimś był Wilk, który właśnie wykorzystuje moją osobę, aby uniknąć
gniewu chłopaków, który na pewno spadłby na niego za powyżeranie im
misiów z ich paczuszek żelków Haribo. Ja już doskonale znam te wilcze
sztuczki.
-
Boże, Boże, Lila jesteś... naprawdę jesteś! – rozemocjonowany Wilczek
wciąż krzyczał mi do ucha i coraz mocniej ściskał mnie w swoich
ramionach.
Zaśmiałam
się w jego obojczyk, widząc znad jego ramienia zdziwienie chłopaków, że
akurat mnie dzisiaj widzą. Gołym okiem zauważyłam, że spodziewaliby się
tutaj wszystkiego i wszystkich, nawet królowej angielskiej, tylko nie
mnie.
-
A Krzysiek nic nie mówił, że wracasz - poskarżył się Dima, gdy chwilę
później to z nim się witałam, ściskając się na środku męskiej szatni.
-
A, bo to niespodzianka ma być - powiedziałam, wyswobadzając się z objęć
Injaca. - A właśnie, gdzie jest mój brat? - spytałam ich podejrzliwie,
podpierając się pod boki i rozglądając dookoła w poszukiwaniu znajomej
postaci.
Tak
dawno go nie widziałam! Przez ten czas bardzo się za nim stęskniłam.
Zawsze byliśmy ze sobą zżyci, dlatego ta półtoraroczna rozłąka była dla
mnie istną udręką w relacji brat-siostra. Ale potrzebowałam jej, jak
niczego innego. Dzięki temu stanęłam na nogi i nigdy nie będę żałowała
swojej decyzji. Mam tylko nadzieję, że przez to nie straciłam świetnego
kontaktu, który od zawsze miałam z Krzyśkiem. Jadąc tu myślałam tylko o
tym, aby się nie rozbeczeć, gdy już się z nim zobaczę. Taka reakcja była
by dla mnie zrozumiała. W końcu, oprócz Krzysia nie mam nikogo na tym
świecie, do kogo mogłabym zwrócić się o pomoc, gdybym kiedykolwiek jej
potrzebowała. On zawsze był, wciąż jest i mam nadzieję, że nadal będzie
przy mnie w dobrych, jak i tych złych momentach mojego życia.
-
Pod prysznicem, już go wołam! - Kuba w podskokach, nie patrząc w ogóle
na to, czy się zgadzam, pobiegł do łazienki, a ja schowałam się za
plecami chłopaków, aby moje wejście było bardziej widowiskowe.
Żeby nie było, to nie ja wpadłam na ten pomysł, tylko Dyzio* z Mańkiem.
-
Kotor, Kotor, chodź szybko, musisz coś zobaczyć! - krzyczał Wilczek w
swoim stylu, tak głośno, że aż było go słychać za ścianą.
Gdy
tylko usłyszałam wesoły krzyk Kuby, od razu przed moimi oczami ukazał
mi się obraz skaczącego Wilka, niczym pięciolatka, który chce pokazać
swoim rodzicom coś, co według niego jest szalenie interesujące. Nie
musiałam go widzieć, aby wyobrazić sobie, jak w tym momencie wygląda.
Uśmiechnęłam się pod nosem, mając ten obraz przed oczyma. Widać, że Kuba nic a nic się nie
zmienił. Zostało w nim jeszcze sporo z dziecka, ale
chyba to w nim lubiłam najbardziej.
- Krzysiek, no szybciej, szybciej! - poganiał go.
-
Boże, Wilk, czy to naprawdę nie może poczekać? Czy ty zawsze musisz być
aż tak niecierpliwy? - pytał Kubę zirytowany Krzysiek, nieświadomy
tego, co go za chwilę czeka.
Do
mnie też często mówił w takim stylu i takim tonem głosu. Szczególnie, gdy znowu wpadałam na
jakiś głupi pomysł, a on nie miał już ochoty ani siły odwodzić mnie od
niego. Stęskniłam się nawet za tym jego zniecierpliwionym, rozżalonym i pełnym
złości tonem głosu.
-
I co było tak niecierpiące zwłoki? – spytał Kotorowski, gdy tylko znalazł się w
szatni i zaczął rozglądać się dookoła, niczego nowego i niespotykanego nie zauważając. -
No co jest tu takiego ciekawego, co tak bardzo chciałeś mi pokazać?
Bo jakoś niczego niecodziennego nie widzę - mruknął zły.
Spod
mańkowej pachy zauważyłam, że bardziej niż dziwne zachowanie Wilka,
irytowały go zadowolone miny Lechitów, wpatrujących się w niego i nie mogących powstrzymać się od szczerzaka. Do
dziwactw Kuby zdążył się już przyzwyczaić (jak wszyscy zresztą), ale gdy
cała drużyna zachowuje się nienormalnie, wzmagało to u niego czujność.
Znałam Krzyśka i wiedziałam doskonale, że czuje w kościach, iż w szatni
coś się święci. Dlatego też złości się, że nie może dojść, co to może
być, przy okazji obawiając się, czy owe "coś" w ostateczności będzie dla
niego dobre, czy… wręcz odwrotnie.
Postanowiłam ograniczyć mu tą wewnętrzną niepewność do minimum. Mam nadzieję, że się ucieszy z niespodzianki.
-
No i znowu mnie nie zauważasz! - powiedziałam z udawaną złością,
podpierając się pod boki i wychodząc zza pleców Arboledy, za którym
zawsze mogłam się schować. Nikt mnie wtedy nie zauważał.
Krzysiek rozejrzał się nerwowo po szatni, a gdy jego wzrok spoczął na mnie, roześmiałam się i krzyknęłam na całe gardło:
- Niespodzianka, braciszku!
Gdybyście
mogli zobaczyć jego minę... Naprawdę, była nieziemska! Jeszcze nigdy
nie widziałam Krzyśka tak zaskoczonego. Przez chwilę nie potrafił nawet
ruszyć się z miejsca! Stał jak słup soli i patrzył się na mnie. Nie
spodziewał się mnie tu. Tu i teraz. W końcu, jeszcze nie tak dawno temu
zapewniałam go, że raczej w tym roku nie wrócę do Poznania, a tu nagle
stoję sobie przed nim i robię mu wyrzuty. Gdy jednak dotarło do niego,
że nie jestem jakąś fatamorganą, spowodowaną przez gorącą wodę, którą po
meczu wylał sobie na głowę pod prysznicem, roześmiał się i podbiegł do
mnie, niczym nastolatek, by chwilę później podnieść mnie w górę i zacząć
kręcić wokół własnej osi.
- Puść mnie, głuptasie, bo kręci mi się w głowie! - zaśmiałam się, próbując wyrwać się z jego objęć. Bezskutecznie.
-
Kiedy wróciłaś? Młoda, dlaczego nic mi nie powiedziałaś, że wracasz, jak
z tobą ostatnio rozmawiałem? Wyjechałbym po ciebie i nie musiałabyś się
tłuc autobusem - naskoczył na mnie, gdy tylko stanęłam stopami na
ziemi.
W
głowie wciąż mi się kręciło od bączków zrobionych w objęciach Krzyśka.
Aż musiałam się złapać ramienia Dyzia, stojącego akurat obok mnie.
Dobrze, że tu stał, bo gdyby nie on, pewnie leżałabym teraz jak długa
na zimnej posadzce w szatni Lecha Poznań. A to nie jest przyjemne,
wierzcie mi na słowo.
- Bo nic nie wiedziałam – odpowiedziałam, jakby to było oczywistą oczywistością. - A w ogóle, przyjechałam taksówką - dodałam.
- Jak to nic nie wiedziałaś? – Krzysiek się zirytował, w ogóle nie zwracając uwagi na moją wzmiankę o taksówce.
-
Po prostu wstałam wczoraj rano – zaczęłam spokojnie wyjaśniać mu i
przysłuchującym się nam Lechitom - i powiedziałam sobie: "dość tego,
Lila, wracasz do domu". Tak więc zrobiłam. Spakowałam się, powiedziałam w
firmie, że wyjeżdżam, kazałam mojemu szefostwu zabukować dla mnie bilet
na najbliższy możliwy lot do Poznania i... oto jestem - pokazałam
gestem na swoją osobę.
- Ale mogłaś dać mi znać! Przecież odebrałbym cię z lotniska! - oburzał się w dalszym ciągu niezadowolony Kotor.
- Przecież miałeś mecz! – tupnęłam nogą, jak mała dziewczynka, gdy się na kogoś złości.
Proszę,
nie dziwcie się mojej reakcji. Ja, w dobrej wierze, chcę mu zrobić
niespodziankę, sądzę, że miłą, a ten zamiast się cieszyć, robi mi wyrzuty. Czy was by to
nie zirytowało?
- I co z tego? - spytał, jakby nie rozumiał powagi sytuacji.
No to mu wyjaśniłam:
- To z tego, że gdybyś po mnie przyjechał mógłbyś na niego nie zdążyć! A
ja sama sobie doskonale dałam radę - zapewniłam go szybko. - I nawet
zdążyłam na pierwszy gwizdek. A do tego dopiero
dzisiaj rano dowiedziałam się, że zwolniło się akurat jedno miejsce w
samolocie do Poznania i że mogę już dzisiaj przylecieć. To kiedy miałam
cię poinformować, co? W samolocie przecież nie wolno używać komórek! –
podparłam się pod boki, dając upust swojej złości.
-
Ale co ze mnie za brat?! Żeby nie wiedzieć, kiedy wraca moja siostra i
nie wyjść po nią na lotnisko? - a ten dalej się zadręczał.
- Wierz mi, że lepszego brata nie mogłabym sobie wymarzyć - przytuliłam się do niego.
Krzysiek
uśmiechnął się i ścisnął mnie jeszcze mocniej w swoich ramionach, przy
akompaniamencie chóralnego "Oooo!" wydanego przez Lechitów w tym samym
momencie. To jednak nie świadczyło o końcu przesłuchania. Wiedziałam, że
Krzysiek ma zamiar dalej robić mi wyrzuty. Na moje szczęście jednak Ivan
go uprzedził, czym uratował mnie od kolejnej fali irytacji, którą
pewnie przelałabym na mojego brata.
-
Kotor, przestań, najważniejsze, że wróciła. Cała i zdrowa! No, Maleńka,
chodź tu do mnie, niech no cię uściskam - krzyknął i zagarnął mnie do
siebie. - Brakowało mi cię – powiedział cicho, tak abym tylko ja to
usłyszała.
-
Och, mi ciebie też - rozczuliłam się i poczochrałam go po mokrych
włosach. - W Hiszpanii nie ma takich fajnych chłopaków, jakich tutaj
mam.
- No, a ba! - wypiął dumnie pierś Kuba, gdy tylko to powiedziałam.
Ten to zawsze wie, kiedy się uaktywnić. Jest niemożliwy!
- A na jak długo wróciłaś? - zainteresował się Dima.
Gdy
tylko wypowiedział to pytanie, w szatni zaległa złowroga cisza. W
powietrzu można było wyczuć nerwowe oczekiwanie. Przez moment nawet
wydało mi się, że wszyscy chcieli mnie o to zapytać, ale bali się mojej
odpowiedzi. Nie wiem, może się mylę. W końcu, przez półtora roku ich
zachowanie mogło ulec zmianie i już nie jestem w stanie tak dobrze rozpoznawać ich
nastrojów. Mam jednak nadzieję, że się ucieszą, gdy im powiem, że nie
mam zamiaru wracać do Barcelony. Jak na razie, oczywiście, bo Hiszpania
zawsze pozostanie dla mnie ostatnią deską ratunku.
-
Myślę, że na stałe - odpowiedziałam po chwili ku ich wielkiej uciesze,
tak sądzę przynajmniej. - Choć poproszono mnie, abym wróciła do Barcelony, gdy tylko
znowu zachce mi się zaznać południowych klimatów - zaśmiałam się.
- My cię już nigdzie nie puścimy - zastrzegł szybko Dyzio, a reszta się z nim zgodziła.
Rozczulili
mnie do tego stopnia, że zapragnęłam każdego z nich uściskać. Kolejne
minuty więc upłynęły mi na witaniu się z wesołą, poznańską ferajną,
poznawaniu nowych jej członków, zaśmiewaniu się w najlepsze z żartów, którymi
sypali, jak z rękawa i wypytywaniu, co tam u ich żon, narzeczonych,
dziewczyn, matek, czy naszych wspólnych znajomych. Wyglądało to tak,
jakbyśmy w kilkadziesiąt minut chcieli nadrobić półtora roku.
* Dyzio to przezwisko naszego aktualnego kapitana, Grzesia Wojtkowiaka. To tak gwoli wyjaśnienia, dla niezorientowanych.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz