Lechici
przez ostatni tydzień zachowywali się co najmniej tak, jakby weekendowa
impreza była dla nich powietrzem. Tylko o niej mówili, tylko ona ich
interesowała, tylko nią chcieli się zajmować, tak jakby wszystko wokół
przestało mieć jakiekolwiek znaczenie, a świat nagle przestał się kręcić
i stoi w jednym miejscu – w punkcie o nazwie „Impreza Lechitów”. Mieli
nawet w sobie tyle zapału, aby móc pomagać Dyziowi we wszystkich
organizacyjnych sprawach, co było dla mnie zupełną nowością. Oni nigdy
nie interesowali się organizowaną przez kogoś innego imprezą. Oni tylko
przychodzili na gotowe i korzystali. Kiedyś można by ich błagać o pomoc,
a i tak jej nie udzielali, a teraz… Teraz garnęli się do tego, niczym
Kubuś Puchatek do miodu i nie można się było opędzić od pomocy przez
nich ofiarowanej. Żona Wojtkowiaka, Magda, miała z nimi istne urwanie
głowy. Przesiadywali u niej prawie 24 godziny na dobę, od świtu do nocy i
za nic w świecie nie mogła się ich pozbyć ze swojego domu. Bała się, że
jeszcze trochę to wezmą ze sobą śpiwory i zaczną nocować na podłodze w
ich salonie! Nawet wezwane posiłki w postaci reszty żeńskiego towarzystwa w
niczym tu nie pomagały. Swoim aktualnym zachowaniem zdenerwowali mnie do
tego stopnia, że musiałam ich solidnie opieprzyć, aby pomyśleli też o
meczu z Polonią Warszawa. Oczywiście, że przygotowywali się do niego,
ale robili to tak mechanicznie, że czasem wyglądali niczym nakręcone
roboty bez jakichkolwiek uczuć czy emocji. Ich głowy zaprzątały zupełnie
inne myśli, co zdecydowanie mi się nie podobało, ponieważ wewnątrz
czułam, że to wszystko dzieje się z mojej winy. A Lech jest przecież dla
mnie o wiele ważniejszy, niż jakieś oficjalne powitanie mojej osoby z
powrotem w Polsce. To nie miało dla mnie większego znaczenia. Oni doskonale powinni o tym wiedzieć, w końcu większość z nich zna mnie nie dzień czy miesiąc, ale kilka lat!
-
Co wy sobie myślicie? Że ot tak sobie pokonacie Polonię?! - krzyczałam
pewnego dnia, prawie dygocząc ze złości. - Zielina was dobrze zna i wie,
z której strony ugryźć, aby was zabolało! Więc ruszcie te swoje
piłkarskie tyłki i wygrajcie w ten weekend! Inaczej nie ma mowy o mojej
obecności w sobotę! – musiałam ich czymś zaszantażować, widząc, że moja
gadanina nic nie skutkuje. - Myślicie, że sobie żartuję? - zaśmiałam
się, widząc ich miny, mówiące, że nie dowierzają zbytnio moim słowom. -
Znacie mnie nie od dziś i doskonale powinniście wiedzieć, że nigdy nie
żartuję sobie z takich spraw. To się u mnie nie zmieniło. Dlatego
zajmijcie się swoją pracą, żebyśmy w sobotę mogli świętować wasze
zwycięstwo, a nie zapijać porażkę! – spuentowałam.
Niestety,
na nic się zdały moje umoralniające gadki, które przeprowadzałam im co
chwila przez cały mijający tydzień. Tyle się naprodukowałam, tyle
nagadałam, tyle gardła zdarłam, a oni i tak przegrali mecz i to w
fatalnym stylu. Nie musiałam być w Warszawie, żeby widzieć, jak im
kompletnie nic nie szło. To były jedne z najgorszych 90 minut, które
dane mi było obejrzeć w życiu. Już z boku wyglądało to tak, jakby
przeszli obok meczu, co mi się zdecydowanie nie spodobało. Miałam zamiar
zademonstrować im swoje niezadowolenie. Nie mogłam tego tak zostawić,
musiałam pokazać im, że nie będą mieli ze mną lekko, że nic się pod tym
względem nie zmieniło. Możliwe, że chciałam się na nich zemścić, ale
robiłam to w dobrej wierze, aby dać im nauczkę na przyszłość.
Najpierw
miałam zamiar zademonstrować swoją siłę na Wilku. Jego usposobienie
gaduły z pewnością pomoże mi w przestraszeniu chłopaków. Wiedziałam, że
Wilczek im się na mnie poskarży, możliwe, że jeszcze ubarwi swoją
historię jakimiś rewelacjami, a wtedy wszyscy będą drżeli przede mną i
moim gniewem. Nie raz już dostawali ode mnie kary, więc powinni
pamiętać, do czego jestem zdolna w akcie zemsty.
Tym
razem miałam w głowie kilka naprawdę strasznych pomysłów, które
planowałam wypełnić. Wszystko jednak szlag jasny trafił, gdy tylko w
piątkowy wieczór ujrzałam Kubę w drzwiach naszego mieszkania. Wtedy to
cała ochota i radość z planowanej przeze mnie zemsty uleciała w
przestworza. Tak daleko, że w żaden możliwie znany mi sposób, nie
mogłabym jej dogonić i złapać z powrotem w swoje ręce. Kuba wyglądał
niczym potrącony piesek, niczym dziecko, któremu odebrano ukochaną
zabawkę, czy zwierzaka... Żal ścisnął moje serce do tego stopnia, że nie
potrafiłabym mu zrobić krzywdy, czy jakiejkolwiek innej psychicznej
przykrości, choćby nie wiem, co mi złego zrobił... Choćby nawet wybił
brutalnie i z premedytacją połowę moich rybek w akwarium!
-
Kubusiu - szepnęłam tylko i szybko do niego podbiegłam, aby przytulić
go do siebie, niczym dziecko, głaszcząc uspokajająco po głowie - będzie
dobrze, na pewno będzie lepiej. Odpoczniecie teraz przez przerwę na
reprezentację, popracujecie solidniej i odbijecie się - mówiłam, aby go
pocieszyć.
- Sama w to nie wierzysz! - wytknął mi od razu.
-
Ja? - zdziwiłam się i odsunęłam go od siebie, aby móc mu spojrzeć w
oczy. - Ja miałabym nie wierzyć w swój zespół? Możesz zarzucić mi wiele,
ale nie to. Moja wiara zawsze jest w Lechu, zapamiętaj to -
zastrzegłam, dźgając go palcem w pierś.
- Ale jesteś na nas zła - przypomniał mi, pociągając teatralnie nosem i ponownie się we mnie wtulając.
-
Tak, jestem na was bardzo zła, ale chyba jako kibic mam prawo być zła
na piłkarzy mojego klubu za taki mecz? – Kuba, po chwili wahania,
potwierdził to, kiwając głową. - To nie oznacza jednak, że przestałam
was kochać i się do was przyznawać – wyjaśniłam mu.
To, co powiedziałam, jakby go uspokoiło. A jeszcze bardziej humor mu się poprawił, kiedy chwilę później zapytałam:
- A może masz ochotę na gołąbki? Zrobiłam je z myślą o tobie.
Co
prawda, ta myśl była zupełnie inna niż w tej chwili, ale tego to on nie
musiał wiedzieć. Mój zamiar gwałtownie się zmienił, na lepsze, dla Kuby
oczywiście.
- Jasne, że mam! I to wielką - ucieszył się mój wciąż głodny współlokator.
Do
Wilczka naprawdę łatwo jest trafić. Przez żołądek, to jest jedyna,
właściwa i bardzo skuteczna droga. Dlatego wszyscy, znający jego słabość
do jedzenia, często to wykorzystują i w taki sposób zdobywają jego
aprobatę. Czasami w nieodpowiednich kwestiach, a że Kuba jest dość
honorowy i jak już coś komuś obieca, to robi wszystko, aby to
zrealizować, nawet gdy po odzyskaniu rozumu dana sprawa mu się nie
podoba.
-
Wiesz co - rzekł Wilczek, pomiędzy kolejnymi gołąbkami, pochłanianymi
przez niego w zatrważająco szybkim tempie - bałem się wrócić do domu -
przyznał cicho.
- Dlaczego? - spytałam zaskoczona, uśmiechając się pod nosem.
-
Bałem się, że może będziesz rzucała we mnie garnkami albo nie pozwolisz
mi wejść do mieszkania i będę musiał spać na wycieraczce - wyjaśnił.
- Byłbyś moim psem warownym - zaśmiałam się, a Wilk po chwili mi zawtórował.
Tym
razem nie miałam zamiaru nikogo katować za tą porażkę. Nagle wszystko
zmieniło się diametralnie. Jakoś nigdy ich smutek nie odciągał mnie od
moich niecnych planów zemsty. Tym razem jednak było inaczej. Sama nie
wiem, dlaczego, ale naprawdę nie potrafiłam robić im kolejnych
przykrości, wiedząc, że sami nie czują się dobrze z tą porażką.
-
Wiesz... dobrze, że nie dałam ci się przekonać - mruknęłam. - Gdybym
pojechała z wami do Warszawy, moglibyście mieć ze mną niezłą
konfrontację w autokarze, czy w szatni zaraz po meczu.
Kuba
od jakiegoś tygodnia próbował mnie przekonać, abym pojechała z nimi na
mecz do Warszawy. A ja rękami i nogami zapierałam się, że nie chcę i że
nigdzie nie pojadę. I miałam na to mnóstwo argumentów. Po pierwsze, nie
chciałam im przeszkadzać. Łatwo go obalali, bo kiedyś często jeździłam z
nimi na mecze i nigdy im w niczym nie przeszkadzałam. Podobno, choć ja
tak do końca nie jestem tego pewna. Drugi, że nie znam nowego trenera i
możemy się nie dogadać, bo nie mamy tak dobrego kontaktu, jaki miałam z
poprzednimi coachami Kolejorza. Tu mieli problem, ale gdy przypomniało im się, że
jestem absolwentką iberystyki i kibicuję Barcelonie, stwierdzili, że
miałabym z nim o czym rozmawiać i z pewnością nie byłoby z tym problemu.
Nawet moje uprzedzenie do osoby Bakero ich nie przekonywało, mimo że
mógłby być to powód do moich wrednych uwag pod jego adresem. A on z
pewnością by je zrozumiał, bo znam hiszpański także od tej gorszej
strony. Chłopaki się jednak tym nie przejmowali. Dlatego wyciągnęłam
kolejny powód – moją nienawiść do Warszawy. Nie wiem, skąd mi się ona
brała, ale gdy tylko stąpałam po stołecznej ziemi, jakby automatycznie
gorzej się czułam. I można by mnie zapewniać o pięknie tego miasta, i
mogłaby być to nawet prawda, ja i tak nigdy bym w to nie uwierzyła. Tak
już mam i koniec kropka, klamka zapadła, a oni nie potrafili z tym
polemizować. W końcu, mój upór zwyciężył. Nie argumenty, a upór i dlatego
mecz obejrzałam w telewizji, siedząc na kanapie i popijając piwo. Kilka
piw. I tyle było z mojego wyjazdu. Teraz powinni się cieszyć z tego, że
jednak z nimi nie pojechałam, bo po takim meczu z pewnością nie
potrafiłabym utrzymać swoich nerwów na wodzy i konfrontacja z nimi
byłaby nieunikniona. Nie byłoby to przyjemne doświadczenie. A tak miałam
czas na ochłonięcie, przemyślenie spraw, dojście do odpowiednich
wniosków i zabicie pomysłu zemsty w zarodku.
-
A ja żałuję, że nie pojechałaś z nami. Z tobą byłoby ciekawiej, a tak,
nudziłem się tam jak mops. Nikt nie miał ochoty na żarty, ani na nic –
mruknął Wilk wyraźnie niezadowolony.
Uśmiechnęłam
się do niego. Zawsze z Kubą na wyjazdach kombinowaliśmy, co by tu komuś
zmajstrować. Widać, wciąż brakuje mu kompanów do wcielania jego, często
poronionych, pomysłów. A ja zawsze się na nie pisałam, mimo że czasami
były cholernie głupie i ja o tym doskonale wiedziałam.
-
A Semir? – spytałam, przypominając sobie, że kiedyś Bośniak pomagał mu w
ich realizacji. Lewandowski z Peszką również, ale tych dwóch już w Lechu nie
ma.
- On ostatnio zrobił się jakiś dziwny – mruknął Kuba, wyraźnie niezadowolony.
- To znaczy? – nie rozumiałam, o czym do mnie mówi.
- Spoważniał? - Kuba podrapał się po głowie, zastanawiając się, czy użył właściwego określenia.
Roześmiałam
się na głos. Szczerze i niewymuszenie. I automatycznie, bo słowo powaga
z nazwiskiem Semir Stilić nijak do siebie nie pasowały w moim
mniemaniu.
- Wiem, że dziwnie to brzmi, ale coś w tym stylu – mruknął Wilczek, tłumacząc nieudolnie swoje spostrzeżenia.
-
Widać, tylko my jeszcze mamy w sobie ten dominujący pierwiastek
dziecka, który ujawnia się w najmniej pożądanym momencie - rzekłam
poważnie, mimo że w środku dusiłam się ze śmiechu.
-
Ja go tam bardzo lubię – odrzekł od razu Wilk. - U siebie i u ciebie. I
wiesz, zastanawiam się teraz, jak ja mogłem żyć przez ostatnie półtora
roku, gdy cię tu nie było. Nie umiem wyobrazić sobie teraz, abym miał
wejść do pustego domu. Aby nie brzmiał w tych ścianach twój śmiech, czy
nie słyszałbym, jak chodzisz po domu. Abym nie mógł wyciągnąć cię na
piwo, czy na spacer, czy gdziekolwiek indziej, kiedy tylko będę tego
potrzebował - powiedział zupełnie serio, tonem, którego Kuba używa
naprawdę rzadko.
Zaskoczył
mnie tym. I rozczulił. Do tego stopnia, że wtuliłam się w niego ze
łzami w oczach, dziękując mu za jego słowa. One dały mi pewność.
Utwierdziły mnie w przekonaniu, że dobrze zrobiłam, wracając do
Poznania, że to jest właściwy czas, aby tutaj być. Brakowało mi moich
kochanych i oddanych Lechitów. Tego wszystkiego. I chyba naprawdę jestem
na tyle silna, aby zamknąć przeszłość za sobą i iść do przodu. By móc
budować swoją przyszłość właśnie tu - w Polsce.
*
Następnego
ranka do domu, niczym po ogień, wpadł Ivan. Nie wiem, co ma w sobie
nasze mieszkanie, że prawie każdego ranka ktoś budzi mnie dzwonkiem do
drzwi. Za każdym razem jest to ktoś inny i z inną wiadomością, ale
wygląda to trochę tak, jakby przez nasz dom przebiegała jakaś dziwna
trasa Lechitów. Co ja z nimi mam? Ivana nie zastanowiło w ogóle, że
otwieram mu drzwi ubrana tylko w piżamę i że wyglądam tak, jakbym przed
chwilą co wstała (bo tak właściwie było). Ivan na wejściu kazał mi się
jak najszybciej ubierać, chyba że chcę wyjść z nim na miasto w takim
stanie. Podobno jemu wcale nie przeszkadza to, jak wyglądam, ale
możliwe, że mi na tym zależy. I wciąż upierał się, że musimy już iść.
Spojrzałam
na niego, jak na głupka, bo nie powiedział mi, dokąd mamy iść, a ja
jakoś nie przypominałam sobie, abym była z nim na dziś umówiona.
-
Ivan, uspokój się – powiedziałam, nadal stojąc przed nim w piżamie.
Zamknęłam drzwi i położyłam mu ręce na ramionach. - Może zjesz z nami
śniadanie? – zaproponowałam wspaniałomyślnie. Tak, przyznaję się bez
bicia, próbowałam grać na czas.
Nie
wiem, jak Wilk to robi, ale gdy tylko wypowiedziałam słowo "śniadanie",
pojawił się w kuchni już w lepszym nastroju niż wczoraj.
- A co będzie na śniadanie? - zainteresował się od razu.
Ivan popatrzył na niego groźnie.
- No co? Przecież ktoś tu wspomniał coś o jedzeniu - rzekł Kuba, jakby to była oczywista oczywistość.
- Nic - odpowiedział mu Ivan - bo zabieram Lilkę na zakupy – wyjawił wreszcie powód swojej wizyty.
- Tylko nie to - jęknęłam.
Nienawidziłam
zakupów. Naprawdę. A Ivan wręcz odwrotnie, uwielbiał chodzić po
sklepach i wciąż targał mnie tam ze sobą. Często śmialiśmy się, że jakoś
musieliśmy zamienić się swoimi duchowościami. Ivan ma moją, a ja jego.
Bo to on ma niesamowity zmysł estetyczny. Bo to on uwielbia biegać z
masą toreb pod pachą po centrach handlowych. To jego zakupy uspokajają.
Bo to on wpada do jakiegoś sklepu i gdy mu się tylko coś spodoba, to
musi to mieć. A jak już mu się w głowie pojawi jakaś wizja ubrania dla
mnie, czy dla Agnieszki, to nie odpuści, dopóki tego nie przymierzymy i
nie stwierdzi, jak nam w tym jest. A jak wyglądamy według niego dobrze,
to koniecznie musimy to kupić, inaczej nie dogadamy się z nim przez co
najmniej miesiąc. Kiedyś był obrażony na mnie za takie coś przez półtora
miesiąca! Niczym go nie mogłam przekupić, a ciuchy, które mi wtedy
proponował i o które się pokłóciliśmy, dawno już wykupili i nie miałam
się czego zaczepić, aby go przeprosić. Jak jednak przez tydzień
połaziłam z nim po centrach handlowych, co było dla mnie totalną udręką i utratą
honoru, to wszystko wróciło do normy.
- Nie wykręcisz się - Ivan od razu mi to zapowiedział, czując, że nie bardzo podoba mi się jego pomysł.
Djuka
był jedyną osobą, na której nie mogłam stosować swoich gierek. Nawet
Krzyśka potrafiłam często zbić z tropu, mimo że znał mnie od
dzieciństwa. Niestety, Ivan się nie dawał, co w takiej sytuacji było
niewątpliwie jego mankamentem. Nie miał takiego punktu, w który mogłabym
trafić, aby mi odpuścił.
- Proszę cię – jęknęłam, robiąc słodkie oczka.
Zawsze można spróbować. Może tym razem się zlituje?
-
Nie ma mowy. Idziesz! Przecież dzisiaj musisz ładnie wyglądać u Dyzia. W
końcu jesteś gościem honorowym imprezy, a ja nie puszczę cię tam w byle
czym – wyjaśnił mi w czym rzecz.
- Ale ja nigdzie nie idę - powiedziałam spokojnie i założyłam ręce na piersi.
-
COOOOO?! - krzyknęli jednocześnie Ivan i Kuba. Ten drugi wciąż z boku
się nam przyglądał. Dać mu tylko popcorn i miałby niezłe kino na żywo.
- Nico - odpowiedziałam naburmuszona.
Czy ich nigdy nikt nie uczył, że nieładnie jest zadawać takie pytanie w taki sposób?
-
Ale dlaczego? Dlaczego nie chcesz iść? - jęknął Kuba, doskakując do
mnie przejęty tym bez reszty, jakby nawet zapomniał o śniadaniu.
- Powiedziałam, że jak przegracie mecz, to nigdzie z wami nie pójdę i mam zamiar dotrzymać słowa - przypomniałam im.
Wiem,
pastwiłam się w tej chwili nad nimi, ale to nie jest moja wina. Nie
potrafiłam jednak przejść wobec tego obojętnie. Próbowałam, ale się nie
dało. Zorientowałam się w tym leżąc wieczorem w łóżku i rozmyślając nad
wczorajszym dniem. A w ogóle, jeżeli ja coś komuś obiecuję, to zawsze
słowa dotrzymuję i oni muszą to wiedzieć. I powinni, bo zawsze tak było.
Widocznie zapomnieli o tym przez ten czas, w którym mnie nie było, ale
mam zamiar im o tym przypomnieć. Nie ma litości, oj nie.
Chłopcy
popatrzyli na siebie. Czułam, że te spojrzenia nie wróżą mi niczego
dobrego. Ewidentnie coś kombinowali. Ale nie mogłam się nad tym nawet
przez chwilę zastanowić, bo Ivan powrócił do kontynuowania swoich żądań w
stosunku do mnie, jakby zapominając o moim postanowieniu:
- Ale to nie znaczy, że masz ze mną dzisiaj nie iść. Przynajmniej będziesz miała to na inną okazję.
I
zabrakło mi kontrargumentów. Spojrzałam jeszcze błagalnie na Kubę, ale
ten tylko wzruszył ramionami i bawił się łyżeczką. Jak potrzebuję od
niego pomocy albo jakiegoś genialnego pomysłu, to ten nagle przestaje
się wszystkim interesować! A po jedzenie to wie, do kogo się zgłaszać,
no!
Ruszyłam
więc w stronę swojego pokoju ze zwieszoną głową, aby się ubrać. Nie
mogłam pokazać się w takim stanie Poznaniakom, bo wystraszyłabym całe
centrum handlowe. Choć z drugiej strony, czemu nie? Nikt by nie plątał
mi się pod nogami i nie patrzył mi na ręce…
Nie, to jest chory pomysł.
Tak
więc umyłam się, ubrałam, uczesałam, lekko umalowałam. I wiecie co?
Nawet maleńki pomysł ucieczki mi w tym czasie nie wpadł do głowy! Coś
jest ze mną zdecydowanie nie tak… No, ale trudno się mówi, chyba jestem
zmuszona do ogłoszenia swojej kapitulacji. Trzeba przełknąć tą gorzką
pigułkę…
Raz kozie śmierć, kiedyś i tak musiałabym iść z Djuką do sklepu, więc przynajmniej jedno będę miała już za sobą.
Kiedy
wróciłam do chłopaków, Kuba z triumfem oznajmił mi, że najpierw zjemy
śniadanie, a później Ivan może mnie zabrać do centrum handlowego. On był
zadowolony, Ivan był zadowolony, tylko ja nie bardzo. Ale nie miałam
siły przebicia, było dwóch na jedną.
To nie fair!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz